Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/62

Ta strona została przepisana.

Wszyscy się czujemy świetnie. Rudy chłopak szczebioce wesoło, fotografuje majtków, doki, łódki rybackie, panienkę, piszącą pocztówki. Angielska lady patrzy w przestrzeń i nawet zlekka uśmiecha się. „Willem van Oranje“ żegna ostatniem szarmanckiem gwizdnięciem port angielski, wykonywa zgrabny półobrót taneczny i nastawia dziób na pełne morze...
Co to?! Dziwnym trafem ten mocny, solidny, żelazny dziób „Willema“, który przed chwilą — przysiągłbym na to — widziałem przed sobą na linji poziomej, raptem buja nade mną na wysokości drugiego piętra. Trwa to zresztą zaledwie kilka sekund, bo — hopla! — w mgnieniu oka dziób gdzieś znika w głębokim dole, a natomiast wyskakuje na kilkadziesiąt metrów w górę tył naszego figlarnego „Willema“, Przez czas pewien jestem tak zwanym „zegarem“ huśtawki dziecinnej, na której się bujają dwaj dorośli rozkraczeni marynarze: jeden stoi przy sterze i jedzie właśnie z szalonym impetem nadół, drugi — na przeciwnym końcu pokładu — unosi się teraz w powietrze, jak „córa Renu“ z opery Wagnera. Po chwili — wbrew wszelkim regułom tej zabawy — nawet „zegar“ przestaje być punktem nieruchomym. Cały „Willem“, stękając i trzeszcząc, winduje się wolno, wolniutko pod górę, na trzecie piętro i — bums! — leci wdół na łeb, na szyję, ze wszystkich schodów. I znowu biedaczysko gramoli się, jak stary emeryt, na jakiś czwartak i znów — łomot! — leży na poziomie piwnicy. Niezrażony tem niepowodzeniem wtacza sta-