Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/63

Ta strona została przepisana.

ry kadłub z uporczywością pijaka na strych i — ryms! — wali na podwórko; podźwignąwszy się natychmiast i otrząsnąwszy lekko, wchodzi, schodek po schodku na wieżę ratuszową i — bęc! — spada na bruk uliczny... Za każdym razem — muszę, niestety, brać udział w tych perypetjach — serce mi w piersiach bić przestaje... Zupełnie jakbym jechał windą, której sznury stale na wysokości czwartego piętra się obrywają...
Patrzę na moich towarzyszów podróży: rudy chłopak już nie robi zdjęć, sam jest pięknym tematem dla fotografa, oparł bowiem znużone czoło o kant aparatu i...
Niemiecka „fräulein“ rozsypała kolorowe karty pocztowe i, wtuliwszy głowę w torbę podróżną...
Nawet poważna lady angielska z wyżyny swoich koców... O Boże! oto są widoki, na które się zaabonowałem u Cooka i tak — w ustawicznych wzlotach i upadkach — kusztykać będę razem z kuternogą „Willemem“ przez sześć bitych godzin... Sam tego chciałem...

Krótko mówiąc, miasto F. zyskało dwieście miligramów radu, ale ja, rad nierad, straciłem dla wyrównania rachunku ze trzy i pół kilo. Myślę, iż los mnie pokarał za to, że sprzeniewierzyłem się własnym zasadom i kupiłem bilet okólny. Niema widać we mnie materjału na turystę. I to, oczywiście, takie stare wygi, jak ocean Atlantycki i wicher Północny, zmiarkowały odrazu.