W chłodny, słoneczny, suchy dzień grudniowy kroczył przez gwarne ulice Londynu wielbłąd — dromader. Jego cienka szyja, przyczepiona do niekształtnego kadłuba, jak gryf do pudła basetli, górowała dumnie nad tłumem, jego wąskie zamglone oczy patrzyły marząco wdal. Ciżba ludzi falowała u nóg jego, groźne ryki trąbek samochodowych rozlegały się wokół, ale on nie zwracał na to uwagi. Szedł wyniosły, dumny i tylko chwilami ruszał pogardliwie zaślinionemi wargami: „rozstąp się, nędzny tłumie, — ja idę“.
Nie myślcie, że ta wzorzysta dera, okrywająca jego wyliniały kadłub, była powodem tej dumy. Nie.
Przyczyna leżała głębiej. Do prawego przedniego kopyta przyczepiono mu oto dziś rano pieczątkę gumową z napisem: „Pears soap“ — „mydło Pearsa“ i korab pustyni, krocząc przez Regent-Street w stronę Trafalgar-skweru, odbijał te słowa na asfalcie ulicy. I to go napawało dumą.
Albowiem, idąc, nie mijał bez śladu. O nie! Pozostawiał po sobie długi szereg drukowanych liter:
Pears soap.
Pears soap...