Na rogu Piccadilly ktoś mu zatarasował drogę. Był to jego dawny kolega z wędrownego cyrku — osioł Jack.
— Hallo, Harry! — ucieszył się osioł. Dawno cię nie widziałem, przyjacielu, co porabiasz? Haw-do-You do? ça va la petite santé? Wie geht’s?
Dromader zmierzył go pogardliwym wzrokiem.
— Nastąp się! — rzekł zwolna. — Zejdź z drogi. I nie mów do mnie. Czyż nie widzisz, że mi przeszkadzasz?
— W czem? zdziwił się osioł.
Wielbłąd majestatycznym ruchem ogona wskazał wtył, poza siebie, na długi szereg liter...
— W pracy literackiej! — odrzekł. — To wszystko tam wyszło z pod mego kopyta. Odsuń się albowiem, jak widzisz, jestem dziś w natchnieniu.
I to mówiąc, ruszył dalej w stronę Trafalgar-skweru dumny, pogardliwy, wyniosły, a za każdem jego stąpnięciem nowe „Pears soap“ zwiększało olbrzymią litanię.
Osioł stał jak wryty, spoglądał na znikający w oddali ogon przyjaciela, to znów na długi szereg drukowanych słów.
— Szczęśliwe bydlę! — westchnął wreszcie. — Pozostawia po sobie ślad. Przejdzie do potomności... Że też to mnie Pan Bóg nie dał literackiego talentu...
I westchnął raz jeszcze głęboko.
Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/68
Ta strona została przepisana.