Strona:Bruno Winawer - Lepsze czasy.djvu/92

Ta strona została przepisana.

na lipie, wołała Filipie“, — poczem żądam kategorycznie, aby mi wydano sto tysięcy marek reszty. Wedle taryfy związkowej bowiem należał się ode mnie jeden wiersz poezji, albo dwa wiersze prozy. Biletu nie dostałem, konduktor mi nawymyślał i wydalił mnie przemocą ze swego głupiego wehikułu. Bardzo być może, że mu się rytm mojej strofy nie podobał.
Pomijając te drobne nieporozumienia — literatom wiedzie się jako tako, żyją...
O ileż gorzej od spraw zarobkowych autorów wygląda budżet ich bohaterów powieściowych! Nikt się o nich nie troszczy, nikt nie myśli o reformie, a kwestja jest coraz bardziej paląca i nagła!
Wyobraźmy sobie, że piszę baśń cudowną w której ubogiemu kopciuszkowi zjawia się na drodze cierniowej żywota książę, tak zwany nabab, osobistość szalenie przystojna i nadewszystko niezmiernie bogata. Ile taki człowiek ma właściwie zarabiać, jaki mu ja — jego autor — mam ofiarować majątek, żeby mi już podczas drukowania książki nie zubożał, a w rok po jej wyjściu nie zeszedł na psy — co mówię! — nie wyglądał na podejrzanego łowcę posagowego, który zaślubia biednego kopciuszka tylko poto, aby żyć z pracy jego (t. j. kopciuszka) rąk?
Nie wiem, czy mówię dość obrazowo i dlatego przytoczę tu przykład z własnej praktyki. Wziąłem się niedawno do roboty i piszę komedję obyczajową. W połowie pierwszego aktu utknąłem, staję, natrafiam na nieprzezwyciężone trudności natury