Strona:Bruno Winawer - Ziemia w malignie.djvu/104

Ta strona została skorygowana.

otwierają nagle przed geografami, medykami, botanikami, eksploratorami różnego autoramentu.
Jeszcze pięć czy dziesięć lat temu wiwatowalibyśmy długo przy takiej okazji i wynalazca chodziłby sobie „w sławie jak w słońcu“, ale dziś — trudno się zdobyć na wybuch szczerego entuzjazmu, każdy nowy aparat lotniczy budzi raczej strach, niż zachwyt. Lindbergh wygłosił niedawno w ponurym Berlinie przemówienie, chyba najbardziej smutne, najbardziej dramatyczne z przemówień bankietowych. Ten wysoki chłopak z rozczochraną czupryną staje się powoli jedną z najtragiczniejszych postaci w czasach nowszych, jakimś bohaterem antycznym, ściganym przez furie. Najpierw porwano mu dziecko, bo był sławny, głośny, czczony, uwielbiany, później złośliwe, piekielne potęgi chcą inny zupełnie sens nadać jego czynowi historycznemu, zamieniają samolot na bestię z Apokalipsy. Lindbergh w słowach doprawdy wzruszających przypomniał zebranym na bankiecie lotnikom, jak delikatne płócienne skrzydła pierwszych aeroplanów twardnieć zaczęły, jak się ich kadłuby okryły metalem i wreszcie ptak techniczny, witany przez tłumy okrzykami szalonej radości, genialna maszyna, która prztfrunęła kanał, Alpy, ocean Atlantycki, przedzierzgnęła się raptem w straszydło okropne, rzygające bombami i gazami trującymi. Najbitniejsze armie — mówił Lind-