Strona:Bruno Winawer - Ziemia w malignie.djvu/175

Ta strona została skorygowana.

znacznie, że jesteśmy ssakami i — co tu gadać — należymy po prostu do rzędu „naczelnych“ razem z lemurami, małpami niższymi, małpami człekokształtnymi. Niech tam sobie fachowcy rysują cierpliwie a mozolnie drzewa genealogiczne, czytelnikowi zwykłemu wystarcza krótka wiadomość, że homo sapiens jest potomkiem jakiegoś małpoluda, że ma z nim wspólnych praszczurów i że dopiero od „pliocenu“ kroczymy własną drogą, prowadzimy interes pod własną firmą, samodzielnie. Który „australopithecus“ i który antropoid jest z nami nieco bliżej skuzynowany, to właściwie wszystko jedno, skoro ustaliliśmy, że nie pochodzimy z arystokracji, ale z takich tam prostych sobie, szarych, rudych, czwororęcznych, ogoniastych i na drzewie z dziada pradziada osiadłych.
Ale każde odkrycie ewolucyjne cierpliwych przyrodników budzi na nowo refleksje: dlaczego „homo sapiens“ zrobił ongiś taką karierę zawrotną i czy to prawda, że po tylu wiekach rozwoju zbliża się szybkim krokiem do katastrofy strasznej, nieuniknionej, którą nb. — takie są wyroki losu — sam wywołać musi? Czy to prawda, że ostatnia gałązka olbrzymiego drzewa genealogicznego ma się odłamać lada dzień i runąć w nicość? Alarmów nie brak — najspokojniejsi ludzie, jak np. biskup z Canterbury, mówią o „pękającym, trzeszczącym gmachu cywilizacji“, prawnicy poważni stwierdzają, że lada chwila wszystko się zawali, że losy całych poko-