brali mu prawie siłą rękopis i tak powstał ów tom imponujący.
Nie jest to, broń Boże, żaden wykład systematyczny. Hogben obrał metodę historyczną, przypomina anegdoty, przytacza ciekawsze fakty z dziejów arytmetyki. Ludzie musieli jakoś porachować, ile jest owiec w stadzie i ile dni drogi do morza — liczyli najpierw na palcach u rąk, cyfry pięć, dwadzieścia miały specjalne nazwy i znaki w niektórych krajach. Jeszcze Grecy i Rzymianie notowali liczby prawie tak, jak karbowy na kiju. Dopiero powoli zdobyliśmy nasz dzisiejszy system numeracji i jeden z większych rozdziałów książki ma bardzo poetyczny nagłówek: „Świt zera“. Od zera bowiem (które podobno wynaleźli Hindusi) zaczęły się nowe, lepsze czasy, zapanował ład i porządek między cyframi, język matematyczny nabrał właściwej ekspresji.
Ale nie o to chodzi, kto kiedy co wymyślił i że już Chińczyk Tsu-Czung-Czi w piątym wieku po nar. Chr. wypisywał bez błędu siedem znaków sławetnej liczby Pi. Chodzi raczej o to, że „zmora naszych lat dziecinnych“ rozwija się w miastach gwarnych — w Aleksandrii — że ma najwidoczniej bliski kontakt z życiem. Wszystkie burze i zamiecie dziejowe odbijają się na niej źle, rozwój sztuk, rzemiosł, handlu wychodzi jej na zdrowie. Matematyka to nie jakaś zabawa, gra, brydż w „klubie wtajemniczonych“, można łatwo wykazać przykładami, jak
Strona:Bruno Winawer - Ziemia w malignie.djvu/227
Ta strona została skorygowana.