Strona:Bruno Winawer - Ziemia w malignie.djvu/254

Ta strona została skorygowana.

mawia, nakłania stworzenie żywe do masowej produkcji innych drobin anormalnych, szerzy się, atakuje, przechodzi w „ciele gospodarza“ ciekawe mutacje, jak żywy zarazek, ma najwidoczniej cechy wspólne z tajemniczymi „genami“, o których jest mowa w dostojnej nauce o dziedziczności.
Dotknęliśmy istoty życia! — piszą referenci — kto wie, czy dzieło Stanleya nie będzie początkiem nowej epoki, jak wiekopomne odkrycia Pasteura, jesteśmy na tropie, zbliżamy się wreszcie do ostatecznego zwycięstwa, do zrozumienia, opanowania takich epidemij strasznych jak odra, encephalitis (śpiączka), paraliż dziecięcy, grypa, ospa, katar...
Ale nie chodzi tylko o medycynę, terapię, o korzyści doraźne, praktyczne. Co mnie w moich badaniach najbardziej zajmuje — mówił ładnie Stanley w krótkim autoreferacie na zjeździe — to właśnie to, że nie należą specjalnie ani do medycyny, ani do chemii, ani do fizyki, są na liniach granicznych tych wszystkich nauk.
„Kawałek chemii“, martwa molekuła... żyje! zaczyna już szeptem spowiadać uczonym w laboratorium, mówi, jak to przed wiekami powstały zarodki życia na ziemi, zdradza największe tajemnice, tłumaczy, jak ewolucja jęła gorączkowo tworzyć i odrzucać wciąż nowe formy, organizmy, dziwy i dziwolągi — biolog Stanley rozwalił bezwiednie mocnym uderzeniem jeszcze jeden stary murek graniczny.