Strona:Bruno Winawer - Ziemia w malignie.djvu/38

Ta strona została uwierzytelniona.

w bogatym programie kongresu... Czy już teraz rozumiemy, co robaczek świętojański i skorupiak wyprawiają nocą i o zmroku, czy już potrafimy wreszcie wypisać właściwy numerek — odpowiedź zwięzłą — przy najprostszym, sztubackim pytaniu?
Słuchacza „z ulicy“ ogarnia w auli uniwersyteckiej na obradach kongresu zdumienie: takie świetne mózgi, takie rozżarzone inteligencje pracują nad zagadnieniem, że chwilami — przysiąc można — aż głowy fosforyzują w przyćmionej sali poważnego gmachu w ten dzień upalny, a jednak... Drobiny i atomy kpią sobie z nich, czy co — każda linia, każdy prążek ma swoje tajemnice i w konfidencje się bawić nie chce, członkowie zjazdu dzielą się na mniejsze grupy, bardziej specjalne. Są tacy, którzy życie poświęcili świecącej rtęci, innych interesuje raczej jod, „drobiniarze“ mało mają wspólnego z „atomistami“ i kroczą własną drogą. Wszyscy razem wytężają wzrok i wpatrują się w najmniejszy drgający okruch materii — a on drga, jak chce i za nos wodzi najmądrzejszych teoretyków. Pesymiści wyciągają stąd zazwyczaj różne smutne wnioski, „ignorabimus“ mówią z gorzkim uśmiechem przy każdej sposobności, na żadne pytanie nie znajdziemy odpowiedzi, nic nie wiemy i nic nigdy nie będziemy wiedzieli... Można przy odrobinie złej woli znaleźć argumenty i na poparcie takiej tezy, ale nie jest całkowicie słuszna. Fakty świadczą o tym, że