Strona:CTP -236- Ze złotej serii przygód Harrego Dicksona - Czarny wampir.pdf/11

Ta strona została przepisana.

— Któż inny, jeżeli nie sam nauczyciel! — krzyknął Tom. — Dla mnie on jest tak samo martwy, jak Bili kilka dni temu!
— Może masz rację, ale... nie istnieje wcale nauczyciel Mivvins.
Tom Wills usiłował nie wydawać się zbyt zdziwionym.
— Zaraz ci wszystko wyjaśnię. Upłynęło prawie pięć miesięcy od czasu, jak ten pedagog przybył w te strony, aby osiedlić się w tym zagubionym kącie. Dlaczego? Przecież dwudziestu uczniów źle płacących nie mogło mu dostarczyć żadnego dochodu. Otrzymałem kilka wyjaśnień w Departamencie Nauczania Publicznego. Mivvins jest nieznany. W Beech Hill, które jest zaledwie małą wioską. Urząd stanu cywilnego jest w powijakach i na dodatek Mivvins sam prowadził jego sekretariat.
— A więc był jego wspólnikiem! — zaopiniował Tom.
— Czego i czyim? To właśnie jest to czego musimy się dowiedzieć. Kim jest właściwie Mivvins?
Tom westchnął.
— Sądzę, że teraz trzeba będzie rozpocząć pracę „na serio“.
— Masz rację, Tom, — przyświadczył detektyw.

Straszliwe moce.

W tej samej chwili w odległości setek mil, odgrywała się inna scena.
— Znalazło się ziarnko piasku, które przeszkadza działać bez zarzutu naszej wielkiej machinie, — rzekł wysoki mężczyzna, o stalowych oczach i pańskich gestach.
— To jest właśnie taki sam obraz, jaki i mnie się nasuwa, Herr Doctor — odparł służalczy głos.
— Bardzo mało mnie interesuje twoja wyobraźnia, Reschke, — odpowiedział tamten wyniośle. — Byliśmy w niebezpieczeństwie, a teraz nasza sprawa jest w niebezpieczeństwie, to jeszcze ważniejsze. Do diabła z tym Dicksonem i z całą kliką jego detektywów.
Ta rozmowa prowadzona była między Reschkem, sekretarzem doktora Silberschmidta a tym ostatnim, w pięknie umeblowanym pokoju jednego z najbogatszych domów Berlina.
Nagle zadźwięczał telefon.
Reschke pochwycił słuchawkę i po chwili twarz mu się rozjaśniła.
— Telefonują z Londynu, Herr Doctor, co piszą gazety na temat sprawy „Black Waters“.
I zacytował jak wyuczoną lekcję sprawozdanie z artykułu detektywa.
Silberschmidt przerwał mu zniecierpliwiony,
— I ty myślisz, że ja w to uwierzę? Sadzisz, że dam się nabrać? Harry Dickson nie byłby Harry Dicksonem, gdyby zrezygnował ze wszystkiego w ten sposób! Dickson, którego ja uważam za nie głupiego, nie zdziecinniał chyba jeszcze zupełnie. Ale on też zdaje się nie wie, z kim ma do czynienia bo nie wybrałby sobie metody tak naiwnej. Jestem pewien, że dotychczas Dickson nie orientuje się jeszcze, o co chodzi. A propos: dlaczego nie ma żadnych wiadomości od naszych ludzi?
— Czy mówi pan o Schneiderze, Herr Doctor? Przecież pan wie, że zginął.
— Ma, na co zasłużył! Zrobił okropnie fałszywy krok, zabijając tak głupio Gardnera, którego mogliśmy unieszkodliwić w znacznie mądrzejszy sposób. Niepotrzebnie też usiłował zabić Dicksona i jego nierozłącznego towarzysza. Pozbyliśmy się kłopotu! Ale co się dzieje z Diggerem?
Sekretarz Reschke przybrał nieszczęśliwą minę.
— Sądzę, że Mivvins... a raczej Digger, stał się również ofiarą wypadku. Nie mamy od niego żadnych wiadomości.
— To znaczy, — zagrzmiał Silberschmidt, — że trzeba będzie rozpocząć całą sprawę od początku. Czy wiesz, Reschke, że wielki szef domaga się raportu, a nawet więcej: rezultatów!? Czy możesz dostarczyć jednego i drugiego?
Reschke zzieleniał i zadrżał.
— Wielki szef... Herr Doctor, co robić? Doprawdy nie wiem do jakiego świętego się odwołać!
— Lepiej zrobisz jeżeli oddasz się pod ochronę diabła, — zadrwił doktór, — gdyż tym razem ja ci już nie pomogę. Zajmiemy się na nowo sprawą, ale muszę mieć pewność, że Harry Dickson nie będzie nam przeszkadzał. Czy słyszysz?
Reschke zaśmiał się znacząco, ale doktór zaczął go besztać.
— Rozumiem! Zwyczajna, mała zbrodnia! Otóż nie, tym razem, nie życzę sobie takich historyj. Słuchaj no, Reschke, wielki szef uwolnił cię z więzienia, ceniąc twe talenty: zdolność, inteligencję, brak skrupułów. Mogłeś się stać użyteczny. Dotychczas byłeś do niczego. Masz okazję teraz do wykazania swej energii. Ale... do wszystkich diabłów, spiesz do pracy, gdyż wydaje mi się, że wielki szef już się niecierpliwi.
Reschke zatarł ręce.
— Sądzę, że będzie pan ze mnie zadowolony, Ekscelencjo!
— To będzie dopiero po raz pierwszy, — odburknął doktór. — Chcę wierzyć, że zdarzy się to częściej. A teraz możesz odejść.
Reschke ukłonił się nisko i wyszedł. Ale zaledwie zamknęły się za nim drzwi salonu wyraz twarzy zupełnie mu się zmienił.
Zagrał drwiąco na nosie i pogroził pięścią.
— Znowu ta stara małpa i jej szef chcą, żeby im wybierać kasztany z ognia!...
Potem wskoczył do tramwaju nocnego, który jechał w stronę przedmieść wielkiej stolicy niemieckiej. Opuścił wreszcie zapełniony wagon i wysiadł na jakiejś zapadłej ulicy. Szedł długo, kołując, jakby dla zmylenia śladów. Kiedy się wreszcie upewnił, że nikt go nie śledzi, powrócił w stronę miasta i zagłębił się w jedną z ulic w dzielnicy Moabit. Zatrzymał się przed nowym ale już brudnym i zaniedbanym domem. Na którymś z wyższych pięter jedno okno było oświetlone.
— Stary jest w domu, — szepnął do siebie. — Nareszcie zobaczę jakąś przyjacielską istotę.
Splunął ze złością na kartę, oznajmiającą, że winda nie funkcjonuje i wgramolił się z trudem na piąte piętro.
Zatrzymał się wreszcie przed jakimiś drzwiami, pod którymi rysowała się lśniąca szpara.
— Kto tam? — zapytał gruby głos.
— To ja, Frank! Otwórz, nie mam ochoty sterczeć na schodach.
Drzwi otworzyły się powoli i na tle oświetlonego pokoju zarysowała się wysoka sylwetka.
— Dobry wieczór, Digger! Cieszę się, że cię widzę, bardziej, niż gdybym zobaczył samego wielkiego szefa!