Strona:CTP -236- Ze złotej serii przygód Harrego Dicksona - Czarny wampir.pdf/16

Ta strona została przepisana.

Tom zapalił latarkę i wskazał ręką potok, który płynął wzdłuż ich drogi.
— Sądzę, że trzeba iść wzdłuż strumienia.
— Naturalnie! On nas zaprowadzi do największej głębi!
Przebyli jeszcze około stu kroków, gdy detektyw zatrzymał się i spojrzał na czarną ścianę, wznoszącą się przed nimi!
— Znajdujemy się w starej kopalni węgla, od dawna opuszczonej. Są tu nawet ślady dawnej eksploatacji.
— Zdaje się, że teraz robi to tutaj ktoś potajemnie, — rzekł Tom.
Harry Dickson nie podjął rzuconej myśli, nasłuchując pilnie.
— Potok gubi się gdzieś w głębi — rzekła nagle. Tomie uważaj, zdaje mi się, że znajdujemy się nad przepaścią!... Spójrz, Tom!
O kilka metrów przed nimi znajdował się rodzaj studni, do której potok spadał, szumiąc głośno.
Harry Dickson, pełznąc po ziemi, wysunął głowę nad przepaścią.
— A więc jest tak, jak to sobie wyobrażałem. Tu mam drabinę!
— Drabinę? — zdziwił się Tom,
— Czy sądzisz, że dawniej górnicy posługiwali się windami? Nie dziw się więc tej drabinie, która jtst jeszcze, zdaje się w dobrym stanie. A teraz zrobimy stary eksperyment! To mówiąc Dickson położył swój zegarek w świetle lampy, wziął wielki kamień i rzucił go w próżnię. Po kilku sekundach dał się słyszeć hałas upadku.
— 24 metry, to dość głęboko! Chodźmy, Tom! Ja pójdę pierwszy! Zgaś światło.
— Zdaje się, że i inni używają tej drabiny, — mruczał Tom schodząc, — jest ona cała brudna, a śliska od wilgoci.
— Hallo! Czy jesteś już na stałym gruncie, mistrzu?
— Tak, — odpowiedział Dickson, — ale teraz zachowuj się cicho.
Detektyw na nowo zapalił latarkę.
Znajdowali się teraz w jednej z galeryj starej kopalni. Drzewa, podtrzymujące sufit, były na pół zbutwiałe. Pod nogami detektywów ciągnęły się szyny małej kolejki.
Powietrze było świeże i na podstawie tego można było przypuszczać, że to ręka ludzka urządziła tu system wentylacji.
Podczas gdy Dickson w dalszym ciągu uważnie badał ziemię, Tom wysunął się o kilka kroków naprzód. Nagle wrócił z pośpiechem.
— Mistrzu! Mistrzu! Słyszałem szum motoru. Z dala jakby połyskuje światełko.
Hrry Dickson zaprzestał poszukiwań i poszedł za uczniem.
Rzeczywiście i on po chwili usłyszał coś w rodzaju warczenia motoru i dojrzał smugę świetlną. Światło musiało się znajdować za zakrętem korytarza, gdyż oświetlało wyraźnie kąt przeciwległej ściany, silnie odcinając się w cieniu.
Tom Willes pierwszy dostał się do tej jasnej strefy.
Chociaż źródło światła było bardzo oddalone, pozwalało jednak rozpoznać kształty tak dziwne, że omal nie wyrwały okzryku przerażenia z ust Toma
W pustej przestrzeni, która się teraz przed nimi roztoczyła, widać było wyraźnie rząd stalowych krat.
Za tymi kratami, które były nowe i solidne świeciła się nikła żarówka elektryczna rzucająca światło na pracujący motor. Tom chciał podejść bliżej, ale Harry Dickson nie puścił go samego i razem teraz, ramię przy ramieniu, posuwali się ostrożnie naprzód.
Na koniec dotarli do olbrzymiej klatki. Prócz warkotu motoru, nie słychać było żadnego odgłosu.
Teraz patrzyli obaj przed siebie.
Najbardziej rzucające się w oczy były białe, dokładnie wybielone wapnem mury. W ich zagłębieniach znajdował się szereg krat, których naliczyli 12. Za tymi kratami rozciągała się ponura ciemność, której nie mogło przebić światło żarówki.
— Zdaje się... zdaje mi się... — szepnoł Tom nie kończąc zdania, tak to podejrzenie wydało mu się absurdalnym.
— Powiedz, co ci się zdaje — zachęcił go mistrz.
— Zdaje się, że jest to więzienie!
Masz rację. Ja też jestem tego zdania. Uważaj! Ktoś rusza się za pierwszą kratą. — Tom Wills naprężył całą uwagę.
Rzeczywiście, jakiś człowiek podniósł się i oparł o pręty.
Dwaj detektywi mogli swobodnie oglądać jego woskową cerę i sine ręce, oparte o żelazne pręty. Miał on na sobie niebieskie, więzienne ubranie i ciężkie, grube buty. Na szerokiej bluzie widniały miedziane cyfry. Błyszczały one z daleka i Tom wyczytał: nr. 117.
Więzień gwizdnął cicho i taki sam sygnał natychmiast mu odpowiedział z innej celi.
— 125! Jesteś tam?
— Czy to ty 117?
— Tak, to ja.
Dickson drgnął. Ci ludzie rozmawiali po niemiecku.
Detektyw słuchał teraz niezwykle zdumiewającej rozmowy.
Nr. 117 mówił dalej:
— Słuchaj stary, ja myślę, że ten 119 ma rację. Nie jesteśmy w Niemczech. Ty wiesz, on był górnikiem i znalazł wielkie ilości węgla w tej zapadłej kopalni. Powiedział, że w całych Niemczech nigdzie nie można by znaleźć ani jednego grama podobnego materiału. Powiedział również, że sposób eksploatacji przypomina bardzo stare, angielskie metody.
— A więc gdzie jesteśmy? — pytał płaczliwie głos nru 125.
— Czy ja wiem? Wszystko, co mogę powiedzieć, to to, że wpakowali nas do wielkiego, więziennego wozu i oznajmiono nam, że przewożą nas do innego więzienia.
Inne cele też się ożywiły, za kratami ukazało się kilka bladych twarzy. Rozmowa przybrała charakter ogólny.
— Dlaczego oni pilnują, abyśmy nie zabierali kamieni do kieszeni, czy zwariowali?
— Strażnik Schlumsky wygrzmocił nr. 114, ponieważ znalazł u niego kamień w ustach. Tak, jakby to był przynajmniej chleb.
— Chleb! Już prawie dwa dni nic nie jedliśmy. Wczoraj wieczorem dali nam na pół surowe króliki!
— Króliki! Ja myślę, że to były szczury!