Strona:CTP -236- Ze złotej serii przygód Harrego Dicksona - Czarny wampir.pdf/6

Ta strona została skorygowana.


Ze złotej serii przygód detektywa Harrego Dicksona.
CZARNY WAMPIR”
Tajemniczy potwór.

Gentleman, którego wprowadziła Mrs. Crown, przedstawił się w następujący sposób:
— Jestem Lionel Gardner, z Beech-Lodge.
— Obok Newcastle? — zapytał z ożywieniem Harry Dickson, odwracając głowę.
— Tak jest, Mr. Dickson, — zabrzmiała odpowiedź.
Ogromne zmęczenie zdawało się przygniatać całą postać przybysza.
Detektyw zauważył to i podsunął mu karafkę porto, ale Gardner wykonał odmowny gest.
— Czy mogę opowiedzieć panu o mojej sprawie, Mr. Dickson?
Ten ostatni nie odpowiedział natychmiast. Dziwna historia Beech-Lodge znana mu była dokładnie z prasy.
— Wiem o niej tyle, ile dzienniki zechciały mi o niej powiedzieć, — odrzekł.
Mrs. Lionel Gardner przytaknął powoli głową.
Był to mężczyzna wysokiego wzrostu, ponury i milczący. Jego czarny strój upodobniał go do pastora albo profesora z zeszłego stulecia. Na wizytówce, którą podał detektywowi, widniał napis:
Lionel Hawley Gardner — przyrodnik.
— Czy przyniósł pan ze sobą list, o którym pan opowiadał reporterowi? — zapytał Dickson.
Mr. Gardner wyciągnął wielki portfel z czarnej skóry i wyjął zeń list, który detektyw natychmiast przeczytał.
„Lionel Gardner! Wiesz, że nie można zatrzymać gwiazd w biegu, ani uniknąć nieszczęścia, jeżeli się jest na jego drodze! Opuść bez zwłoki Beech-Ledge, gdyż grozi ci tu niebezpieczeństwo“.
— Dużo elokwencji i bezczelności zarazem — osądził detektyw.
Mr. Gardner spojrzał na niego z sympatią.
— Ja również zrobiłem to samo spostrzeżenie. Nie przywiązuję wielkiej wagi do tego listu! Jedynie przez przypadek zachowałem to pismo. Przed miesiącem raz po raz otrzymywałem podobne ostrzeżenie: „Wyjedź stąd! Wyjedź stąd!“ Ostatnie było mniej grzeczne i zupełnie idiotyczne.
— W jaki sposób te listy nachodziły? — zapytał detektyw.
— Pierwszy nadszedł pocztą, nadany z Newcastle on Tyne. Inne były tylko bilecikami, owiniętymi dookoła kamienia, rzuconymi do mnie przez okna mej oranżerii.
— Sądzę, że nie jest pan jedyną ofiarą? — zapytał detektyw.
— Jest nas rzeczywiście dwóch. Oprócz mnie otrzymuje podobne zawiadomienia nauczyciel w Beech-Lodge, niejaki Eleas Mivvins. Do niego przychodzą one w inny sposób. Co rano znajduje je wypisane na tablicy. Szkoła Mivvinsa nigdy nie miała zbyt wielu uczniów, ale to wystarczyło, aby ją zupełnie wyludnić, zwłaszcza od czasu... hm,.. pewnego zdarzenia.
— Czy zechciałby pan o nim opowiedzieć, Mr. Gardner?
— Bardzo chętnie. Na początek opiszę krótko topografię tych miejscowości. Beech-Lodge, miejsce mego zamieszkania, jest z pewnością najbardziej odosobnione w całej okolicy. Zapewniam pana. Dlatego też kocham je, gdyż mogę tam pracować z dala od ludzi. Leży ono nad brzegiem „Black Waters“[1] Jest to nazwa olbrzymich stawów, łączących się z morzem. Nazywają je tak dla ciemnego kolorytu i nieprzejrzystości ich wód. Na całej powierzchni nie widać nic z ich głębin. Nic... mówię nic... aż do dna... Ale uprzedzam wypadki. Tam gdzie znajduje się mój dom, Black-Waters, nie są szerokie. Niedaleko po drugiej stronie, mieszka mój jedyny sąsiad, Mr. Mivvins. Jest to człowiek nie nazbyt inteligentny, ani ambitny. Otworzył szkołę, która prawdopodobnie nie jest ani gorsza, ani lepsza niż inne. Tam wysyłają swe dzieci mieszkańcy Beech-Hill, gdyż jest im najbliżej. Przed kilku dniami, przed ośmiu dla dokładności, mój jedyny służący Bill Sharpless, wrócił do domu trupio blady z przerażenia. Od czasu do czasu zwykł on zbierać dla mnie na wodach stawów te małe, ciekawe, srebrne ważki, które kołyszą się często na powierzchni wody. Tego dnia urządził także polowanie i już zbierał się do odejścia, gdy nagle zauważył dziwny ruch w głębi stawu. Widać było ogromną czarną plamę, która z niezwykłą szybkością dążyła ku powierzchni. Bill przyglądał się temu zjawisku z wielką uwagą i przeraził się ogromnie, ujrzawszy poprzez fale dwoje płonących groźnie, zielonych oczu. Zgromiłem mego sługę, podejrzewając o pijaństwo, ale w głębi duszy wiedziałem, że nie mam racji, gdyż Bill był człowiekiem wyjątkowo zrównoważonym i statecznym. Mimo to starałem się go przekonać, że padł ofiarą bujnej wyobraźni. Powiodło mi się to tak dobrze, że nazajutrz udał się w to samo miejsce.

Zrobił to... ale na swoje nieszczęście. Byłem zajęty porządkowaniem kolekcji motyli w moim gabinecie, gdy nagle usłyszałem z zewnątrz przeraźliwe wycie! Otworzyłem okno i spojrzałem w stronę stawów. Zalane promieniami zachodzącego słońca.

  1. Czarna woda.