Strona:CTP -236- Ze złotej serii przygód Harrego Dicksona - Czarny wampir.pdf/9

Ta strona została przepisana.

— Nic nie znajdziemy. W każdym razie będziemy głośno opowiadać wyjeżdżajc z Beech-Hill, że wycieczka nam się nie udała.
— Ach, — krzyknął Tom. — To bardzo zręczne posunięcie.
— Pojedziemy nocnym ekspresem. Tomie, zajmij się walizkami. Ja muszę jeszcze coś załatwić z panami Downet i Wilkins.
— Cóż to piszesz testament? Na co ci potrzebni notariusze?
— Mam do rozstrzygnięcia pewną kwestię w tym rodzaju, chociaż nie dla siebie. Ruszajmy. Każda chwila jest droga!
Ekspres szkocki, ze względu na fatalną pogodę, był prawie pusty; nie był to zresztą okres wakacyjny, kiedy mnóstwo ludzi wyjeżdża do kraju jezior.
Tom Wills zauważył, z wybuchem złego humoru, że zawsze — ilekroć wyjeżdżają w te strony — pogoda jest pod psem.
— Nie nudź, Tomie, — rzekł detektyw, który był we wspaniałym humorze. — Będziemy mieli za to oddzielny przedział.
Słowa jego sprawdziły się. Dwaj detektywi umieścili się w przedziale I klasy zupełnie sami. Lepiej jeszcze. Tom zauważył, przebiegając cały wagon, że nie ma w nim żywego ducha.
— Nikt nam nie przeszkodzi świetnie się wyspać! — wykrzyknął.
Pociąg utonął w mrokach nocy. Śnieg mieszał się z deszczem i wirował szarym tumanem za oknami. Harry Dickson owinął się pledem i zasnął. Tom wyjął z walizki książkę i przeczytał kilka stron. Oświetlenie było marne, to też po chwili książka wysunęła mu się z dłoni, a oczy przymknęły się. Obudził się pod wpływem niemiłego przeczucia. Usłyszał hałas, który nie był ruchem kół, ani zgrzytem hamulców. Chciał podnieść głowę, ale nagle poczuł, że noga Dicksona przyciska jego nogę.
— Nadchodzi jakaś niesamowita przygoda i mistrz zdaje sobie z tego sprawę — przemknęło Willsowi przez głowę.
Tom Wills pozostał chwilę nieruchomy, a potem udając machinalny ruch śpiącego, odwrócił nieco twarz w stronę drzwiczek wagonu. Poprzez rzęsy usiłował patrzeć. Za szybami, zamglonymi mgłą i przecinanymi srebrnymi strugami deszczu rysowało się coś niewyraźnie. Tom Wills ujrzał jakąś twarz i dwoje złych oczu; w tej samej chwili metalowa klamka u drzwi opuściła się lekko.
Czy mistrz zacznie działać?
W tym momencie drzwiczki się na pół otwarły i... stało się.
Rozległ się ochrypły krzyk zduszony przez deszczową noc i otwarte drzwi uderzały w czarną próżnię... Dickson skoczył, szarpnął za czerwony sygnał alarmowy.
— On wypadł z wagonu! — krzyknął. — Stopniały śnieg pracował za nas czyniąc stopnie śliskimi.
Pociąg zatrzymał się nagle, ze zgrzytem wszystkich hamulców. Okna wagonów rzucały długie smugi świetlne, iskrząc się na śnieżnej powierzchni. Konduktorzy biegli wzdłuż wagonów. Detektyw zatrzymał jednego z nich i wyjaśnił o co chodzi.
— Trzeba poszukać tego człowieka. Musi on się znajdować najdalej w odległości 200 yardów.
Już z daleka widać było grupę kolejarzy, skupionych w jednym miejscu i dających znaki latarkami.
— Ciało jest prawie przecięte na dwoje — krzyknął do nadchodzących.
Harry Dickson ujrzał strasznie okaleczone ciało silnie zbudowanego mężczyzny, którego twarz była potwornie wykrzywiona.
— Musiał nie mieć dobrych zamiarów, — rzekł któryś konduktor, — Spójrzcie! Nie wypuścił z ręki rewolweru.
Detektyw spojrzał na odpychającą twarz zmarłego i zapytał:
— Czy nie ma on przy sobie jakiegoś dokumentu?
— Nie, jedynie w kieszeni znaleziono część koperty, która zapewne służyła mu do zapalenia fajki, gdyż jest na pół spalona. Ale... tu jest jeszcze coś napisane. Ll... dwie litery l i dalej Sharpl... to wszystko.
Po pewnym czasie grupa ruszyła z powrotem. Harry Dickson zajął swe miejsce w przedziale obok Toma Willsa.
— Teraz już wiemy, kogo zauważył Gardner i za co zapłacił życiem. To był Bill Sharpless, jego dawny służący.
— Człowiek, którego uważano za zmarłego! — krzyknął Tom. — To pozwala mi przypuszczać, że cała historia „czarnego wampira“ jest wymysłem.
— Powoli, mój chłopcze, nie zapominaj, że Gardner sam widział potwora. Ale to jeszcze trzeba rozwiązać. Wszystko przemawia za tym, że Bill był tylko narzędziem. Za nim kryje się, musi się kryć człowiek inteligentny, który sam nie postąpiłby w sposób tak brutalny. A teraz powracam do mojej pierwszej myśli: nie mamy potrzeby obawiać się niebezpieczeństwa w Beech - Lodge, przynajmniej nie teraz.
O świcie przybyli do Newcastle - on-Tyne, miasta czarnego i zadymionego, które przywitało ich deszczem i wiatrem. Przejeżdżali przez uprzemysłowione dzielnice do portu. Dalej rysowała się okolica podmiejska, najeżona olbrzymimi stosami węgla i wysokimi kominami.
Wypogodziło się kiedy wjeżdżali na drogę do Beech-Lodge. Ożywczy wiatr przynosił z pobliskiego, sosnowego lasu miły zapach żywicy. Z daleka wody „Black-Waters“ lśniły jak rtęć. Dotarli do małej wioski, Beech-Hill, składającej się zaledwie z 40 chałup i ku wielkiej radości znaleźli dość wygodną gospodę. Tutaj pozostali na noc.

Auto odesłali z poleceniem, aby wróciło po nich nazajutrz.