pewna, choć rodowodu jej ściśle wskazać niepodobna, władająca zadziwiającą liczbą języków i wytwornie wykształcona, mimo że nikt nie wie, w którym z klasztorów którego kraju kształcono ją w dzieciństwie, markiza, Włoszka być może, prawdopodobnie Słowianka, czemu by nie Niemka? nie zdaje mi się jednak, aby Angielka — jest jedną z tych zachwycających i niezwykłych istot, znajomych wszystkim, chociaż nikomu nieznanych, budzących uwielbienie, mimo że podejrzanych, których mężowie są niewidzialni a kochankowie nieudowodnieni, młodych, pięknych, ekstrawaganckich trochę, które, zjawiwszy się ni stąd ni zowąd, by wkrótce zniknąć, doprowadzają do szału przez jednę zimę Paryż, same za nim szalejąc, a które skutkiem niedokładnej dyagnozy — jak powiada lekarz — na los trafu nieledwie, dźwięku imienia lub innego równie błahego pozoru — zowiemy: „cudzoziemkami!“
Ale Walentyn przestał tymczasem słuchać uprzejmego gaduły, podziękował pod nosem i odszedł, rozglądając się po balu za kimś, ktoby go mógł przedstawić markizie de Poleastro, a kiedy mimo niej przechodził, uczuł rozkosz bezbrzeżną, spojrzawszy w jej oczy ciemne, płowe nieco oczy Wenecyanki, z których uśmiechała się smętnie jak kwiat uperlony rosą, melancholia Ofelii.
Strona:Catulle Mendes - Nowelle.djvu/21
Ta strona została uwierzytelniona.