W dwa miesiące potem — od sześciu tygodni był kochankiem markizy — Walentyn wszedł do buduaru, w którym oczekiwała nań z szczerem utęsknieniem co popołudnia, przed godziną wizyt banalnych; i uchwyciwszy jej ręce, bez całowania ich, z oczyma, utkwionemi w jej twarz, rzekł tonem niezłomnej stanowczości:
— Posłuchaj mnie... Ja szaleję!... Nie ma szczęśliwszego człowieka nademnie a jednak nie ma bardziej, niżeli ja, nieszczęśliwego. Na pierwszą moją prośbę oddałaś mi się z pełnym ufności wdziękiem dziecka. Ogarnęło mnie rozkoszne zdumienie nabożnego, gotowego poddać się mękom, w nadziei dostąpienia nieba, a który uzyskał raj natychmiast, zaledwie ukląkł, aby oń prosić. Jaki raj!... Najcudniejsze marzenia zcałowywałem z twoich ust!... Jesteś jak kwiat cała od stóp aż do głowy, — kiedy mi pozwalasz czoło złożyć w twe dłonie, na twoją pierś, zdaje mi się, że myśl moja zanurza się w wiośnie, w wiośnie nieznanej, dalekiej, utkanej z chimerycznych rozkwitów i z woni, jakiemi nikt nie oddychał nigdy. Jesteś jednak nietylko rozkoszną, jesteś także dobrą. Kochasz mnie, jak ja cię kocham; czuję to, wiem. Prawda, że my się kochamy?... Prawda, że serce twe drży, gdy krok mój doleci cię ze schodów, drży jak moje, i że omdlewasz, wieczorem, w mych objęciach, jak ja