Strona:Catulle Mendes - Nowelle.djvu/52

Ta strona została uwierzytelniona.
II.

Raz jednakowoż ogarnął ich straszny smutek. Nastał był właśnie mroźny i wietrzny czas zimy i oboje, nie otrzymawszy od trzech dni ani grosza jałmużny, z nóg lecąc, których im zaledwie na tyle starczyło, by wspierać wzajemnie swe kroki, schronili się do niezamkniętej stodoły, po której wicher hulał na wsze strony. Daremnie jednak obejmowali się i tulili do siebie jak tylko mogli najogniściej, drżeli pomimo to z zimna, że litość by zdjęła, patrzeć; nawet całując się, usta ich pamiętały, jak dawno byli bez jadła. Biedacy!... A do rozpaczy bieżących przyłączył się strach przed jutrem. Co poczną, co się z nimi stanie, jeżeli dobroczynni ludziska i jutro nie wspomogą ich niczem? Niestety! przyjdzież im umrzeć w tak młodym wieku, opuszczonym przez wszystkich, na kupie przydrożnych kamieni, mniej twardych niżeli serca ludzkie?...
— Jakże to? — rzekła — nie będziemyż nigdy mieć tego, co inni mają?... Czyż to tak wielka rzecz pragnąć trochę ognia dla ogrzania się, odrobiny chleba na wieczerzę?... To przecież straszne pomyśleć, że tyle ludzi wysypia się wygodnie w ciepłych domostwach a my tu siedzimy, trzęsąc się z zimna jak ptaszęta, co nie mają ni pierza ni gniazda.
Nie odrzekł nic na to; płakał.