Strona:Catulle Mendes - Nowelle.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.
III.

W jakiś czas potem nie mówiono na świecie o niczem innem, jak tylko o pewnym księciu i jego małżonce, zamieszkujących pałac, wielki jak miasto a iskrzący się jak niebo gwiaździste; albowiem mury jego, z marmurów zbudowane najrzadszych, inkrustowane były całe ametystami i chrysoprazami. Lecz przepych pałacu na zewnątrz niczem był wobec kosztowności tego, co można było oglądać w jego wnętrzu. Ktoby zaś chciał wyliczyć wszystkie bezcenne meble, wszystkie posągi ze złota, jakiemi ozdobione były sale, wszystkie świeczniki z drogich kamieni, siejące z pod sufitów snopami iskier — musiałby opowiadać bez końca. Oczy po prostu ślepły na widok tylu cudów. Właściciele pałacu zaś urządzali w nim festyny, które jednomyślnie za niezrównane uznano. Stoły dosyć obszerne, by cały naród znaleźć mógł przy nich miejsce, zastawione tam były najdelikatniejszemi daniami, napojami nazw najsłynniejszych; na złotych misach krajali krajczowie tatarskie bażanty a podczaszowie napełniali winami z Kanaryi kielichy, rznięte z jednej sztuki drogich kamieni. Gdyby jaki biedaczek, co nie miał od wczoraj nic w ustach, wszedł nagle do sali jadalnej, oszalałby chyba z zdumienia i radości. Domyślicie się łatwo, że biesiadnicy nie szczędzili najwyszukańszych wyrazów podziwu i pochwał gospodarstwu, raczącym ich tak po królewsku.