Niema o czem mówić, góral prawdopodobnie byłby znalazł pasażera, a jeżeli ich podszedł, to nadzwyczaj zręcznie: oddał przecież książeczkę.
— Siadajmy — rzekł do brata krótko.
Góral poprawił koniom czerwone szaliki przy chomontach, ściągnął lepiej w górę płótno, przetarł dłonią ceratowe siedzenie i zręcznie dostał się na wózek.
— Wesoło pojedziemy — rzekł, zwracając się znów do chłopców — co tam będziecie żałowali parę guldenów, i góral przecie też zarobić musi.
I zaśpiewał po góralsku, dziwnym, przydechowym głosem, podobnym do nizkiego krzyku, w którym trudno rozróżnić wyrazy:
Góry nasze, góry, — moje wy komory,
Oj, bukowe listeczki, — moje poduszeczki.
Większość wózków już odjechała, zapóźnione potoczyły się długim łańcuchem piękną szosą ku południowi.
Na skręcie u nóg chłopców padł bukiet żółtych jaskrów. Janek potrącił go dosyć niechętnie, ale Tadzio wyrzucił centa w stronę małej ręki, która widniała gdzieś z boku przy wózku.
— Uczysz dzieci żebraniny — burknął Janek.
Tadzio milczał.
Drugi bukiet wpadł do wózka. Cent na szosę.
Za trzecim razem Janek z gniewem wyrzucił kwiaty.