Strona:Cecylia Niewiadomska - Bez przewodnika.djvu/35

Ta strona została uwierzytelniona.

żwirem, który zsuwał się razem z nimi. Rozmiękłe i pokrzywione obuwie dokuczało im bardzo, deszcz przemoczył ubranie do bielizny, a droga jak zaklęta wiła się bez końca.
Janek ustał nakoniec, oparł się o drzewo, z którego popłynęły nań strumienie wody i przymknął oczy.
— Napij się wina — rzekł Tadzio, podając mu butelkę.
Pił chciwie, długo. Wreszcie podał ją bratu.
— A ty nie pijesz?
— Nie jestem spragniony.
— Cóż poczniemy?
— Która godzina?...
— Wpół do drugiej.
— Przeszło sześć godzin idziemy.
— Aby gdzie zajść przed nocą. Zimno będzie.
Wstrząsnął się, przejęty dreszczem.
— Jesteśmy na ścieżce, więc musi nas gdzieś doprowadzić.
— Masz słuszność — zawołał Janek — póki jesteśmy na ścieżce, niema powodu rozpaczać, wyjdziemy choć na jaką halę czy schronisko.
— Byle przed nocą — dodał Tadzio.
— Do nocy daleko. Posilimy się i odpoczniemy, to nam i siły wrócą.
Na nieszczęście niewiele było tego posiłku: trochę szynki i chleba głód zaspokoiło, ale niezbyt gruntownie, a zapasu już nie zostało żadnego. Popili po łyku wina, żeby mieć trochę na rozgrzanie, bo przez wilgotną odzież chłód czuli coraz dotkliwszy.