— Słońce około 9 zachodzi.
— Nie w górach i nie w dzień pochmurny.
Istotnie, w pół godziny później zrobiło się prawie ciemno. Z każdą chwilą wolniej mogli posuwać się naprzód, widoczne było, że wkrótce stanie się to niepodobieństwem.
— Masz wino? — spytał Janek. — Napij się troszeczkę.
— Nie mogę, mam wstręt do wina.
— Rozgrzejesz się.
— Nie czuję zimna.
— To daj mnie, ja się napiję, wiatr taki chłodny, że ubranie pod nim sztywnieje. Nie mam pojęcia, jak przepędzimy noc bez ognia.
— Żeby choć deszcz nie padał.
Mżyło jednak ciągle, a mgła lekka przybierała fantastyczne kształty. Chłopcy nie śmieli stanąć, czuli, że ruch to ich jedyny ratunek, ale drogę zgubili dawno. Szli, aby nie stać.
Nagle Janek ryknął jak zwierzę ranione i rzuciwszy się na ziemię, krzyczał z całej piersi.
Tadzio przerażony pochylił się nad nim.
— Co ci jest, Janku? Janku! Ja się boję!
Lecz Janek ryczał, aż mu tchu zabrakło.
— Czy cię co boli?
— Wściekam się, szaleję, ja nie chcę tu nocować!
— To nic nie pomoże.
Janek spojrzał na brata.
— Może kto usłyszeć.
— Niedźwiedź chyba.
Janek podniósł się uspokojony.
Strona:Cecylia Niewiadomska - Bez przewodnika.djvu/37
Ta strona została uwierzytelniona.