To wiosna, — któż jej nie czuje i któż się nie cieszy?
Wody wielkiej rzeki dumnie płynęły wśród brzegów zielonych, igrając lekką falą, mieniąc się od światła. Od pól, od lasów, od ziemi wilgotnej płynął ożywczy, świeży zapach wiosny. Piękny był ranek.
Nagle pośród ciszy pieśń popłynęła poważna i silna.
Na rzece w oddali ukazały się łodzie. Płynęły powoli w blaskach poranku po fali przejrzystej, a pieśń jak zwiastun płynęła przed niemi. Sześć ich było, — na każdej po kilka postaci mężów silnych i zbrojnych, tylko na najmniejszej z krzyżem u steru, jaśniejącym w słońcu, trzech było ludzi odmiennie odzianych, bez żelaza u boku, bez tarczy, zbroi i topora. Jeden z nich, starzec, z odsłoniętą głową stał pośród łodzi, za nim dwóch młodszych pospołu, ręce złożywszy, oczy wznieśli w niebo i głosem pełnym wiary i natchnienia w błękit pieśń słali. Na łodziach sąsiednich brzmiał chór poważny: Bogurodzico!
Śpiew umilkł nakoniec, łodzie przez chwilę płynęły w milczeniu, skupiły się, jak gdyby dla porozumienia, nagle zwróciły wprost słońca, na prawo do zielonego wybrzeża, w tem miejscu ocienionego brzozą i olszyną. W oddali na północy już granica morza rysowała się jasno. Widocznie podróżni tam nie dążyli.
Za chwilę znaleźli rodzaj wygodnej przystani, —