powali w głąb kraju. Ludzie nie wszędzie jednacy, inni ochotniej przyjmą słowo Boże, wszak znaleźli już takich i na Pruskiej ziemi.
Las piękny był na wiosnę, pełen gwaru ptactwa, szumu strumieni, szeptu młodych listków, świateł i woni. Wesoła zieloność krasiła drzewa, kładła się po ziemi, igrała z lekkim powiewem, co bujał złote promienie słoneczne, rzucając je czasem prosto w oczy przechodniom, kołysząc po trawie i mchu wysokim.
Pomiędzy drzewami wiła się ledwo dostrzegalna ścieżka. Mało kto chodził nią widać, a jednak ludzka to ręka na bok usunęła kłody zwalone i cierniste krzewy, które naokół tamowały drogę. Chadzano tędy znać, może ku Wiśle.
Mrok już zapadał, kiedy wyszli z lasu na wielką łąkę, borem otoczoną. Byli bardzo znużeni, a nigdzie ni śladu chaty, ogniska. Szli jednakże dalej po miękkiej murawie, która łąkę pokrywała. Piękna to była ustroń, cicha i kwiecista, głosu Bożego pełna. Pośrodku polany dąb rósł olbrzymi, stary, już zielony i szumiący poważnie. Obok głaz szeroki, jakby z nieba rzucony ołtarz.
— Tu spoczniemy — rzekł biskup do znużonych towarzyszy. Noc zapadła, siły nasze wyczerpane, a miejsce to jest Boże, — i ołtarz gotowy do jutrzejszej ofiary. Pod Twoją obronę.
Wkrótce spali snem smacznym. Lecz dnia następnego zbudził ich groźny okrzyk: gdy oczy otwarli, ujrzeli wkoło dzikie, gniewne twarze, pałające spojrzenia, wzniesione maczugi i topory kamienne. Przy głazie szerokim stał starzec w wieńcu
Strona:Cecylia Niewiadomska - Lat temu dziewięćset.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.