Strona:Charlotte Brontë - Dziwne losy Jane Eyre.pdf/121

Ta strona została przepisana.

Dziś wieczorem jeden okres życia mojego dobiegał końca. Nowy miał się rozpocząć jutro — czyż podobna drzemać w przerwie? Musiałam czuwać gorączkowo, podczas gdy dokonywała się zmiana.
— Proszę pani — rzekła służąca, wchodząc na ganek, po którym snułam się, jak dusza pokutująca — jest ktoś na dole, kto się z panią chce zobaczyć.
„Woźnica niezawodnie“ — pomyślałam i zbiegłam ze schodów, nie pytając. Mijałam właśnie pokój bawialny nauczycielek, którego drzwi były uchylone, i zmierzałam w stronę kuchni, gdy ktoś z tego pokoju wybiegł...
— To ona, jestem pewna!... Poznałabym ją wszędzie! — zawołała osoba, która mnie zatrzymała i pochwyciła moją rękę.
Spojrzałam: miałam przed sobą kobietę, ubraną jak dobrze ubrana służąca, matronowatą, ale jeszcze młodą; bardzo przystojną, brunetkę o czarnych oczach, świeżej cerze i żywych rysach.
— No, proszę, kto ja jestem? — zapytała mnie głosem i z uśmiechem, które mi się wydały znajome. — Nie zapomniała mnie chyba panienka zupełnie, panno Joasiu?
W jednej chwili ściskałam ją już i całowałam z radością.
— Elżbietka! Elżbietka! Elżbietka! — tyle tylko mogłam wymówić; a ona, nawpół śmiejąc się a nawpół płacząc, razem ze mną weszła do bawialni. Przy kominku stał mały chłopaczek trzyletni w samodziałowem ubranku i majteczkach.
— To jest mój synek — przedstawiła Elżbietka odrazu.
— Więc wyszłaś zamąż, Elżbietko?
— Tak; już prawie pięć lat temu za Roberta Lieven, stangreta; i oprócz tego oto Bobusia mam małą córeczkę, której na chrzcie świętym dałam imię Joanna.
— I nie mieszkasz w Gateshead?
— Mieszkamy w portjerni: stary odźwierny odszedł.