Strona:Charlotte Brontë - Dziwne losy Jane Eyre.pdf/33

Ta strona została przepisana.

Słyszałam, jak odchodzi. Wkrótce po jej odejściu — przypuszczam — musiałam dostać jakiegoś ataku. Straciłam przytomność.

ROZDZIAŁ III.

Przypominam sobie, że potem obudziłam się z uczuciem, jakby straszna zmora dręczyła mnie w śnie. Widziałam przed sobą okropny żar czerwony za grubą czarną kratą; słyszałam głosy głucho brzmiące, stłumione płynącą wodą albo wiatrem: wzburzenie, niepewność i nad wszystkiem górujące przerażenie wprowadzało zamęt w moje pojęcia. Niebawem poczułam, że ktoś mnie dotyka, że mnie podnosi i podtrzymuje w pozycji siedzącej, i to delikatniej, niż kiedykolwiek to czyniono ze mną. Oparłam głowę o jakiś filar czy czyjeś ramię i poczułam, że mi lżej.
Po pięciu minutach chmura otumanienia rozwiała się; wyraźnie zdałam sobie sprawę, że znajduję się we własnem łóżku i że ten żar czerwony to ogień na kominku w pokoju dziecinnym. Był późny wieczór; świeca paliła się na stole; Elżbietka stała w nogach łóżka z miednicą w rękach, a jakiś pan siedział w krześle koło mojej poduszki, nachylając się nade mną.
Uczułam niewymowną ulgę, uspokajające poczucie opieki i bezpieczeństwa, gdy się przekonałam, że obcy człowiek jest w pokoju, ktoś, kto nie należy do Gateshead, ani nie jest krewnym pani Reed. Odwróciwszy się od Elżbietki, (choć jej obecność nie była mi tak niemiła, jak byłaby naprzykład obecność Abbot) przyjrzałam się twarzy tego pana. Poznałam go; był to pan Lloyd, aptekarz, wzywany niekiedy przez panią Reed, gdy chorował ktoś ze służby; do siebie i do dzieci wzywała doktora.
— No, proszę, kto ja jestem? — zapytał.
Wymówiłam jego nazwisko i równocześnie podałam mu rękę. Wziął ją uśmiechając się i powiedział:
— Pomaleńku, skrzepimy się.