O wielkiem szczęściu marzyłem:
Tak być — jak kocham — kochanym!
Do tego celu dążyłem
Z zapałem niepowstrzymanym.
Lecz wielka przestrzeń — bezdroże —
Jej życie i moje dzieli,
Tak niebezpieczna jak morze
Z zieloną głębią topieli...
Dalsze strofki mówiły o przeszkodach zwalczonych, o grozie wyzywanych niebezpieczeństw; końcowe zaś brzmiały:
Najmilsza rączkę mi swoją
W dłoń moją złożyła szczerze,
Przyrzekła, że dolę jej z moją
Małżeńskie zwiąże przymierze.
Przysięgła, pocałowaniem
Stwierdziła przysięgi słowa,
Że ze mną z całem oddaniem
Żyć i umierać gotowa.
Więc nie marzyłem daremnie,
Bogaty plon życia dany —
Gdyż ona kocha wzajemnie:
Jak kocham, jestem kochany!
Skończywszy pieśń, wstał od fortepianu i szedł ku mnie; ujrzałam twarz jego płonącą, błyszczące sokole oczy, namiętną tkliwość w każdym rysie twarzy. Przelękłam się na chwilę, ale wnet nabrałam odwagi. Nie chciałam czułej sceny, nie chciałam demonstracyjnych wylewów uczucia — a przecież mi to groziło; należało przygotować broń jakąś odporną. Wyostrzyłam dowcip. Gdy zbliżył się do mnie, zapytałam cierpkawo:
— Kogoż to pan Rochester zamierza wziąć za żonę?