Strona:Charlotte Brontë - Dziwne losy Jane Eyre.pdf/376

Ta strona została przepisana.

Pani Fairfax stała w hallu, gdyśmy przechodzili. Byłabym chętnie do niej przemówiła, ale ręka moja była w żelaznym uścisku: ciągnął mnie krok, któremu ledwo zdołałam nadążyć, a widząc twarz pana Rochestera, czułam, że nie zniesie pod żadnym pozorem ani sekundy opóźnienia. Nie wiem, czy kiedy inny pan młody wyglądał tak, jak on — taki skupiony w jednym zamiarze, tak groźnie zdecydowany, a przy stanowczości na czole z takiemi płomieniami i błyskami w oczach.
Nie wiem, czy była pogoda czy słota; idąc ścieżką, nie patrzyłam ani na niebo ani na ziemię; serce moje przeszło w oczy, a oczy moje tkwiły w nim. Chciałam ujrzeć tę rzecz niewidzialną, w której zdawał się topić spojrzenie nienawistne i groźne, odgadnąć te myśli, których sile przeciwstawiał wyzwanie i opór.
U furtki cmentarza kościelnego przystanął: spostrzegł, że jestem zupełnie bez tchu.
— O jakiż ja jestem okrutny w miłości! — powiedział. — Zaczekaj chwilkę: oprzyj się o mnie, Joanko!
I teraz już mogę sobie przypomnieć widok starego domu Bożego, wznoszącego się przede mną, jakąś wronę, okrążającą jego wieżę, a w głębi rumiane niebo poranne. Pamiętam też trochę zielone mogiłki i nie zapomniałam o dwóch postaciach ludzi obcych, błądzących wśród tych zielonych wzgóreczków i odczytujących napisy na kilku omszonych kamieniach grobowych. Zauważyłam ich, ponieważ, zobaczywszy nas, poszli poza tylną ścianę kościoła, skąd, byłam pewna, że bocznem wejściem wejdą do kościoła i będą świadkami ceremonji. Pan Rochester ich nie spostrzegł; poważnie wpatrywał się w moją twarz, z której widocznie krew chwilowo uciekła, gdyż czułam pot na czole, chłód ust i policzków. Gdy niebawem przyszłam do siebie, poszedł ze mną zwolna ścieżką ku wejściu.
Weszliśmy do cichej, skromnej świątyni; kapłan czekał w białej komży przy niskim ołtarzu, obok niego kościelny. Cicho było naokół: dwa cienie tylko poruszały się w odległym kącie. Przypuszczenie moje było trafne: