Strona:Charlotte Brontë - Dziwne losy Jane Eyre.pdf/411

Ta strona została przepisana.

chał, ja poprostu ubóstwiałam. I oto muszę wyrzec się miłości i bożyszcza. Jedno straszne słowo obejmowało mój twardy obowiązek: „Uchodź!“
— Joanko, czy rozumiesz, czego ja chcę od ciebie? Tylko tej obietnicy; „Będę twoją, panie Rochester“.
— Panie Rochester, ja nie będę twoją.
Znowu długie milczenie.
— Joanko! — zaczął znowu tak łagodnie, że załamałam się w sobie pod uciskiem żalu, ale i lęku, gdyż cichy ten głos był jak dyszenie lwa, zrywającego się do skoku. — Joanko, czy zamierzasz iść w świat jedną drogą, a mnie każesz iść inną?
— Tak, panie.
— Joanko — mówił nachylając się ku mnie i obejmując mnie — czy i teraz tak myślisz?
— Tak, panie.
— A teraz? — łagodnie całując czoło moje i policzek.
— I teraz, panie — odpowiedziałam, wyzwalając się z uścisku szybko i zdecydowanie.
— O, Joanko, to boli! To... to jest niepoczciwie! Nie byłoby w tem nic złego, gdybyś mnie kochała!
— Ale postąpiłabym źle, słuchając pana.
Wyraz uniesienia przebiegł po jego twarzy; podniósł brwi, powstał, ale hamował się jeszcze. Zadrżałam, lęk mnie ogarnął, mimo to trwałam w postanowieniu.
— Jedną chwilę, Joanko! Spojrzyj na mój okropny los, gdy mnie opuścisz. Wszelkie szczęście opuści mnie wraz z tobą. Co mam uczynić? Dokąd się zwrócić po odrobinę nadziei?
— Niech pan uczyni to, co i ja; niech pan zaufa Bogu i samemu sobie. Niech pan uwierzy w niebo. Niech pan ma nadzieję, że tam się spotkamy.
— Więc nie chcesz ustąpić?
— Nie.
— Więc skazujesz mnie na życie w upodleniu i na śmierć przeklętego? — mówił coraz głośniej.