Strona:Charlotte Brontë - Dziwne losy Jane Eyre.pdf/432

Ta strona została przepisana.

— Ależ ja umrę, jeżeli mnie wypędzicie.
— Niema strachu. Wy tam musicie mieć jakieś złe zamiary, kiedy kręcicie się dokoła mieszkań ludzkich tak późno po nocy. Ale jeżeli macie tu gdzie blisko jakich kamratów, włamywaczy lub coś podobnego — możecie im powiedzieć, że nie jesteśmy tu w domu same kobiety; mamy pana, psy i strzelby.
Tu uczciwa, ale niewzruszona służąca zatrzasnęła drzwi i zasunęła rygiel.
To już był szczyt. Straszny ból, wybuch prawdziwej rozpaczy, rozdarł mi serce. Padłam na mokre schodki przed drzwiami; jęczałam, załamywałam — ręce, płakałam w ostatecznej męce. Och, to widmo śmierci! Och, ta ostatnia godzina, zbliżająca się z taką grozą! To osamotnienie — to wygnanie ze społeczeństwa bliźnich! Nietylko nadzieja mnie opuściła, ale i męstwo. Jednak usiłowałam odzyskać równowagę wewnętrzną.
— Mogę jedynie umrzeć — powiedziałam — ale wierzę w Boga. Będę się starała w milczeniu poddać Jego woli.
Te słowa nietylko pomyślałam, ale wymówiłam szeptem, i postanowiłam do ostatka cierpieć w milczeniu.
— Wszyscy musimy umrzeć — odezwał się jakiś głos tuż przy mnie — ale nie wszyscy są skazani na powolny i przedwczesny koniec, jakiby panią spotkał, gdybyś tu zmarniała z głodu.
— Kto... czy co to mówi? — zapytałam, przerażona, niespodziewanym głosem, a niezdolna już wykrzesać nadziei pomocy.
Postać jakaś stała blisko, w ciemnościach nocy nie mogłam rozróżnić, co to za postać. Nowoprzybyły głośno i długo zapukał do drzwi.
— Czy to pan, panie January? — zawołała Hanna.
— Tak... tak! Otwierajcie prędko!
— Ależ pan musi być zmoczony i zziębnięty w taką szkaradną pogodę! Niech pan wchodzi, siostry się tam o pana niepokoją, a mnie się zdaje, że tu jacyś źli ludzie