Strona:Charlotte Brontë - Dziwne losy Jane Eyre.pdf/561

Ta strona została przepisana.

— Nic nie mówiłam o jego manierach; ale musiałabym mieć bardzo zły smak, gdyby mi się nie podobały; jest dobrze wychowany, taktowny i spokojny.
— Zapomniałem, jak opisywałaś jego wygląd; jest to surowy wikary, duszący się w białym ciasnym kołnierzyku, chodzący jak na szczudłach, w butach o grubych podeszwach, co?
— January dobrze się ubiera. Jest to przystojny mężczyzna; wysoki, blondyn o niebieskich oczach i greckim profilu.
— (na boku) A niechaj go djablil! (do mnie) Czy lubiłaś go, Joanko?
— Tak, panie, lubiłam go, ale już mnie pan przedtem o to pytał.
Spostrzegłam, naturalnie, co się święci. Zazdrość go opanowała i ukłuła, ale to było ukłucie zbawienne, gdyż wyrywało go z dręczących szpon melancholji. Nie chciałam przeto natychmiast odpędzać smoka.
— Możeby pani zechciała się odsunąć, panno Eyre — usłyszałam trochę niespodziewaną uwagę.
— Dlaczego, panie?
— Obraz, który pani w tej chwili nakreśliła, przedstawia kontrast trochę zanadto uderzający. Bardzo ładnie opisała pani urodziwego Apollina; w myśli widzi go pani — wysokiego, niebieskookiego, o jasnych włosach i o greckim profilu. A oczy pani spoczywają na Wulkanie, prawdziwym kowalu, śniadym, o szerokich barach i kalece w dodatku.
— Nigdy mi to na myśl nie przyszło, ale pan doprawdy jest raczej podobny do Wulkana.
— Więc proszę, niechże mnie pani opuści, ale zanim pani pójdzie (tu przytrzymał mnie silniejszem ujęciem, niż dotąd) — proszę mi łaskawie odpowiedzieć na parę pytań.
Umilkł.
— Na jakie pytania?
Teraz rozpoczął się egzamin.