Strona:Charlotte Brontë - Dziwne losy Jane Eyre.pdf/565

Ta strona została przepisana.

I znowu, gdy mnie całował, bolesne myśli zasępiły mu lica.
— Mój wzrok wygasły! Moje kalectwo... — szepnął z żalem.
Popieściłam go na pociechę. Wiedziałam, o czem myślał, i miałam ochotę przemówić za niego, ale nie śmiałam. Gdy odwrócił twarz na chwilę, ujrzałam łzę, spływającą z pod przywartej powieki i staczającą się po policzku. Serce moje wezbrało.
— Nie lepszy jestem od starego piorunem strzaskanego kasztanu w Thornfield — zauważył. — Jakież prawo miałaby tamta ruina prosić pnącz młody, by świeżością zakrył jej zniszczenie?
— Nie jesteś żadną ruiną, panie mój, nie jesteś drzewem, strzaskanem piorunem: młody jesteś i mocny. Rośliny rosnąć będą dokoła ciebie, czy będziesz je o to prosił, czy nie, gdyż cieszyć się będą twoim dobroczynnym cieniem; a rosnąc, ku tobie będą się chylić i dokoła ciebie oplatać, ponieważ siła twoja tak bezpieczne da im oparcie.
Uśmiechnął się znowu; widocznie pocieszały go moje słowa.
— Ty masz na myśli przyjaciół, Joanko? — zapytał.
— Tak, przyjaciół — odpowiedziałam, wahając się trochę; miałam bowiem na myśli więcej niż przyjaciół, ale nie wiedziałam, jakiego innego mam użyć słowa. On mi dopomógł.
— Ach, Joanko! Ale ja żony pragnę!
— Doprawdy, panie?
— Tak; czy to dla ciebie nowina?
— Naturalnie, nic pan o tem przedtem nie wspominał.
— Czy to niepożądana nowina?
— To zależy od okoliczności — od tego, kogo pan wybierze.
— Ty wybierz za mnie, Joanko. Zgodzę się na twoją decyzję.
— Niechże więc pan tę wybierze, która pana kocha najlepiej.