Strona:Charlotte Brontë - Dziwne losy Jane Eyre.pdf/60

Ta strona została przepisana.

przed jej przyjściem, wymyłam twarz i włożyłam ubranie przy świetle zachodzącego właśnie księżyca, którego promienie wpadały przez wąskie okno, bliskie mego łóżka. Miałam opuścić Gateshead tego dnia dyliżansem, przejeżdżającym obok bramy przy portjerni o szóstej rano. Elżbietka była jedyną osobą, która dotychczas wstała; rozpaliła ogień w dziecinnym pokoju, a teraz zaczęła przyrządzać mi śniadanie. Rzadko kiedy potrafią dzieci jeść, gdy je podnieca myśl o czekającej podróży, i ja też jeść nie mogłam. Elżbietka, która napróżno usiłowała wmusić we mnie trochę mleka i chleba, zawinęła w papier kilka biszkoptów i wsunęła do mojej torebki; następnie pomogła mi włożyć płaszcz i kapelusz, i zawinąwszy się w szal, wyszła ze mną z dziecinnego pokoju. Przechodząc koło sypialni pani Reed, zapytała:
— Czy wejdzie panienka pożegnać się z panią?
— Nie, Elżbietko — odpowiedziałam. — Pani Reed wczoraj wieczorem przyszła do mojego łóżka, podczas gdy ty byłaś na dole na kolacji, i powiedziała mi, że nie potrzebuję budzić jej rano, ani moich kuzynek, i powiedziała, że mam pamiętać, iż zawsze była moją najlepszą przyjaciółką i że odpowiednio mam mówić o niej i być jej wdzięczną.
— A panienka co na to odpowiedziała?
— Nic; zakryłam twarz kołdrą i obróciłam się od niej do ściany.
— To było źle, panno Joasiu.
— To było zupełnie słusznie, Elżbietko. Twoja pani nie była moją przyjaciółką, ona była moim wrogiem.
— O panno Joasiu! Niech panienka tego nie mówi!
— Żegnam cię, Gateshead! — zawołałam, gdy minąwszy hall, wychodziłyśmy frontowemi drzwiami.
Księżyc już zaszedł i było bardzo ciemno; światło latarni, którą Elżbietka niosła, migało po mokrych stopniach i żwirze drogi, rozmiękłej w świeżej odwilży. Ostry i chłodny był ten zimowy ranek, szczękałam zębami, pospieszając drogą. Świeciło się w loży portjera; doszedłszy tam, zastaliśmy odźwierną, rozpalającą właśnie ogień; walizka moja, odniesiona poprzedniego wieczora, stała