KLEMENS. Powiadasz istotnie, Gabryelu?
KLEMENS. Umarł w zwierzęciu. My zaś roztapiamy się w symbolach. Czy nie to masz na myśli?
GABRYEL. Tak jest, to. O ile posiadają moc, by nas oczarować.
KLEMENS. Zkąd czerpią tę silę? W jaki sposób mógł on umrzeć w zwierzęciu?
GABRYEL. Ztąd, że między nami a światem niema żadnej różnicy.
KLEMENS. Coś dziwnego jest w tej myśli, coś niepokojącego.
GABRYEL. Przeciwnie, coś nieskończenie spokojnego. Jakże to słodko czuć, że odjęto nam cząstkę naszego ciężaru, chociażby jeno na mistyczny przeciąg jednego tchu! W ciele naszem drzemie głucho stłoczony wszechświat; i błogo jest jak najczęściej otrząsać się z tego straszliwego brzemienia.
KLEMENS. A jednak sądzę, iż istnieją snadż wiersze, których piękno nie dyszy tym rozpajającym czarem. Są wiersze Goethego, lekkie jak tchnienie i proste gdyby melodya Mozartowska. Bywają wiersze antyczne ni to ciemny liść winny pod błękit wieczornego nieba. Pełno ich w antologii. Znasz je lepiej ode mnie.
GABRYEL. Znam je. Ogrodnik Lamon ofiaruje Pryapowi najpiękniejsze owoce: w koszyk z łyka, wysiany pięknem ząbkowanem liściem, kładzie rozpęknięte jabłka granatu, których miąsz wilgotna, drżąca, purpurowa tysiące słodkich ziaren osłania; a na nie pomarszczone figi, i woniejące poziomkami winogrona o czerwonawym nalocie, i puszyste pigwy, i dojrzewające orzechy, co już swą zieloną rozsadzają łupinę, i soczyste ogórki; to wszyst-