Gdyś przechodziła, jak na swą boginię
Patrzył paw piękny i ogon stuoczny
Otwierał, z krzykiem sunąc po drożynie.
Ach, jakiż odtąd mój żywot był mroczny,
Zimny i marny! O, było za żonę
Wziąć mi cię, Maryo, w tej dobie wyrocznej!
Lepiej bez drogi przez puszcze zamglone
Za pierzchającym gnać bawołem czarnym,
Który się kryje w zarośla zgęszczone,
Niźli się pocić nad wierszykiem marnym!
Lepiej zapomnieć w pracy tajń wszechświata,
Niż — by ją pojąć — uznać się niezdarnym!
Teraz czerw’ myśli w głowie mi kołata,
Żre mózg — a jednak boleść wieści głucha,
Że to, co piszę, pisać — czasu strata.
Muskuły, serce zniszczył mi szał ducha,
Kości złamały społeczne niedole,
Szarpię się próżno i zrywam z łańcucha.
O wy, szumiące na wietrze topole
W alei długiej! Wiejska w cieniu ławo,
Gdzieśmy w niedzielę siadali w półkole!
Tu błoń zorana mieni się szarawo,
Tam wzgórz zielonych sznur, a owdzie morze
Z żaglami — w prawo cmentarz zrosły trawą!
O, błogo pędzić chwile w rozhoworze
Drużnym w południe, albo przy kominie
W wieczór zimowy, gdy wiatr dmie na dworze!
O, lepsza sława, gdy w wolnej godzinie
Maluję dzieciom p rób ciężkich tysiące,
Trudów, zasadzek w górskiej rozpadlinie,
I, mówiąc, palcem wskazuję ziejące
Strona:Chimera 1907 z. 28-30.djvu/382
Ta strona została skorygowana.
GIOSUÈ CARDUCCI369