PIEŚŃ BEZ SŁÓW.
...I dźwignąłem mój głos ponad drzewa rodzinne, ponad dachy, płoty i sad,
ponad krew, której jad, szlamowaty, zimny, świeci przez żyły w dzień powszedni.
Kazałem mu być gędźbą liści, ponad pniem i koroną, aby mi śpiewał w dni pochmurne, nigdy niewiędnącym szelestem pieśni,
pieśni, co się na głos śmiały nie waży, ale — widoma kędyś dla mnie, nad ziemią — blaskiem mi jest smutnym ponad mrokiem murów.
Kiedy widzę dwoistą twarz człowieka, kiedy przyjaciel i wróg są mi zarówno koniecznością chwili, — w tedy... w oczy mi zagląda dziwne urojenie.
W oczy mi zagląda — zgryzota dwoistej twarzy człowieka...
Jest to niby cicha, śniąca woda pod księżycem, gdzie żyją zgodnie złote ryby i haje...
Bóg, który oddzielił światło od ciemności, i wody od księżyca, zawiesił ciszę między nocą i wodą...
Tam na brzeg przychodzi pieśń i tęskni.
I podnosząc białą twarz do świecącego w przestrzeni kręgu, śpiewa zgryzotę dwoistej twarzy człowieka.
Strona:Chimera 1907 z. 28-30.djvu/467
Ta strona została przepisana.
Liryka.