Strona:Chimera 1907 z. 28-30.djvu/479

Ta strona została przepisana.
466CHIMERA

I zostałem się w punkcie, gdzie rozchodziły się od nagiego pola tysiące dróg, niby promienie. A przede mną, na ziemi, garść skarbów moich.
Cóż uczynię z niemi?
Stworzyłem je sam, i dary z nich niosłem, — dary odtrącone, które dla mnie teraz nijaką są wartością. Jednak zabrać je ze sobą muszę, bo twór ci to mój, a gdy odejść zechcę, — wszędzie pójdą za mną.
Wierny pies — ta moja, stworzona przeze mnie, bezużyteczna już wartość.
Nie poniosę jej, aby się pozbyć, na targi innych krajów, — nie poniosę.
Bo dla mnie bez użytku są — sprzęty zbytkowne, — ciężka szkatuła ze sznurami pereł, w szybkiej podróży.
A czy weźmie je kto w jakim kraju jako perły, gdy nie ocenił ich perłami — człowiek?
Ciężki naszyjnik biorę na ramiona, w szybką podróż idąc. — Muszę go ze sobą wziąć.
I każda perła, każda kulka tego ciężkiego różańca sama wsunie mi się w niezajęte ręce, w godzinę myśli wieczornej.
Abym uczuł wyraźniej chłód zawisłej nocy, ja, szybki podróżnik.
Hej, wkoło mnie toczą się jeszcze szybciej koła, — morzami płyną okręty.
I gdy widzi mnie słońce, miasta, kramy, przekupnie i tragarze, idę wesoło z tłomoczkiem na plecach, a płaczę tylko w nocy.
Bo wtedy jest mój sen, i to jest mój odpoczynek.
A na imię mu bezprzyczynna skarga, beztreściwa tęsknota zbyt gładkiego jutra.
Dalekim jeszcze od końca podróży, iż bez przyczyn się skarżę i bez treści tęsknię.
Czy doniosą mię nogi do słodkiego krańca?
Czy ujrzę spokój we wszystkiem, co jest żywe i sprzeczne?

— Wschodź i zachódź, słońce.


Aleksander Szczęsny.