Po wsi się snuje, płynie cienkiemi pasmami, na drobne kropelki się rozpada głos jeden, głos sielski, jesienny. Wieś ogarnia i pola, niebo i słońce. Przeciągła tęskna pieśń lśni po niwach zoranych, po zwiędłych miedzach szeleszcze, za czarne poły się kryje i z liściem suchym na ziemię opada. — Śpiewa wieś cała, uśmiechają się białe chaty nieśmiało, okna chłoną słońce.
Za jedną chatą zieleni się skrawek ozimego żyta, a obok niego na kożuchu leży chłop biały jak mleko. Stary już bardzo, z oczyma przygasłemi; koło kożucha leży kij jego taki sam stary, bo rączka wygładzona dłonią zupełnie. Słońce mu świeci prosto w twarz, jakby jego samego tylko na ziemi miało.
Stary utonął tak w pieśni jesiennej, że aż sam piszczy jak niemowlę. Mówi coś, a orzech raz po razu szerokim liściem na niego rzuca. Białe motyle unoszą się nad nim, korci ich przysiąść na białych włosach dziada. Ale dziad śpiewa i mówi, a koguty sąsiedzkie, słysząc to gadanie, pieją za nim.
Kłóci się ze śmiercią swoją.
„Nie trzeba mi ciebie,“ mówi do słońca, „nie przymilaj mi się po próżnicy. Dołu mi trza i czterech desek. Szkoda twojego zachodu, znajdź sobie młodego, a do mnie kostuchę przyszlij, bo jucha zapomniała o dziadzie.
„Dobra do kosy, nie bój się! Kłos dojrzał, pochylił się, rolę całuje, zczerniał już, a kosiarz czeka. Na cóż? Co to, myślisz, że