i „namowach“, „sposobów Sokratesowych“ (Teog. 3712 — 385). Nie były to bynajmniej rzeczy „mniej ważne“ dla poety, jak twierdzi prof. Tretiak. Żartobliwie chyba na wszystko się zapatrując, przypuścić można, że tak gwałtowne mistyczne ducha sprężenie, jakie w każdem wierszu Genesis odczuwać się daje, opadło, ścichło, przygasło zaraz po jej napisaniu — i ustąpiło miejsca obojętnie artystycznym „nałogom dramatyzowania“ czy nawyknieniom do rytmów i rymów. Owszem, po owem objawieniu nad morzem, które „podyktowało“ Genesis „bez przyzwolenia na to myśli, przy uśpionych władzach rozumu“ (List do Remb. 431–5), poeta przez cały szereg miesięcy głębiej niż kiedykolwiek tkwił w swojej „egzaltacyi.“ Prawda, wiara widząca, „idea jedności duchowej“ — oto co go fascynowało teraz wyłącznie i jedynie. O swojej „pełnej wymyśleń kalecie“ (Ben. XII, P. P. 1866, II, 152) zapomniał, zda się, doszczętnie. Jeszcze w lutym r. 1845 wołał do matki, w odpowiedzi na jej zarzuty, iż nie pisze, jak dawniej pisał: „Proś Boga najwyższego w dzień i w nocy o poezyę dla żywych ludzi... Kto pierwszy z taką poezyą przyjdzie, ja mu z wszystkich książek moich postument zrobię, i sam się położę pod nogami, aby stał wyżej i prawdę zawsze oglądał z wysoka.“ Że zaś sam taką poezyę dla żywych ludzi widział w Śnie srebrnym Salomei, w X. Marku, i zwłaszcza w tym Xięciu niezłomnym, który mu „kości wewnętrzne połamał,“ więc jeśli — poza Teogonią i może próbami dokończenia, pozbycia się Beniowskiego — pisał w tym czasie coś poetyckiego, to jedynie dorzucał snadź to i owo do własnych dwóch „książąt niezłomnych,“ którzy mu się z tamtego Kalderońskiego urodzili, retuszował może jakieś szczegóły w gotowym już prawie Agezylauszu, lub przerabiał, zmieniał, w nową próbował ująć redakcyę powstałego również przed drugim wyjazdem do Pornic Zawiszę. I nad tem wszakże niewiele zapewne pracował. Co innego zabierało mu teraz czas wszystek. Naprzód — opracowywanie Genesis, szukanie dla niej coraz doskonalszych, coraz bliższych treści wyrazów. Ze świeżą jeszcze w duszy pamięcią olśnienia rewelacyjnego, w którem pismo to powstało jakby „jednym ciągiem pióra, jednem tchnieniem modlącego się ducha,“ — czuł poeta tem żywiej, że słowa, jak zawsze, myślom kłamały, że to, co napisał, nie wyraża jednak dostatecznie tego, co w sobie widział, że forma „chybia,“ że wykład tej filozofii ducha jest „słaby i niedostateczny“ (Bieg. Pam. 35). Powracał tedy do swej „modlitwy“ nieustannie, przerabiał, kreślił, poprawiał, szukał wyrazistszych dla myśli równoważników słownych — i jeszcze w nocy z 20 na 21 kwietnia r. 1845,
Strona:Chimera 1907 z. 28-30.djvu/562
Ta strona została przepisana.
SOFOS...549