żeczki, — popełnia jedną z tych licznych śmieszności, do jakich doprowadziła go mania odnajdowania w poecie wszystkich możliwych mizeryj i meskineryj. Jeżeli Słowacki pod koniec marca mówił o potrzebie wystawienia „jakiejś Idei,“ to niewątpliwie chciał potem sam określić, jakiej — i ztąd zrodziła się broszura. Dopiero po replikach na nią (pośrednich zresztą) w Trzecim Maju, oraz w odczycie K. Hofmanna (4/XI 1847), poeta doszedł do wniosku, że jego „posągi“ przez ludzi „z ciała budujących“ zrozumiane być nie mogą, i nazwał je „posągami Sfinksowemi przyszłości.“ Tak tedy — ukończenie II części Wykładu nauki odnieść możemy z całą pewnością aż na sam koniec roku 1847.
Powyższe sprostowania co do chronologii utworów stwierdzają już kategorycznie, że ani w Szczęsnym z Teogonii, ani w Helionie z Wykładu nauki niemożna dopatrywać się Szczęsnego Felińskiego, którego Słowacki poznał dopiero w początkach roku 1848. Ale — o ile Helion w Wykładzie nauki mało ma cech indywidualnych i tylko w chwilach, gdy w samego poetę się przeobraża, żywej postaci robi wrażenie — o tyle Szczęsny w Teogonii scharakteryzowany jest kilku zwięzłemi, lecz tak wyrazistemi rysami, że same one — dla uważniejszego czytelnika — winne były stanąć na przeszkodzie wszelkim co do Felińskiego przypuszczeniom:
... a nie mniejszą pięknością przy tobie
Świeci twój brat, w piekielnej po słońcach żałobie,
Głęboki smutnik — wielki zamyśleniec, dumny,
Który chce po naukę koniecznie do trumny...
Można-ż było — nawet odnosząc mylnie Teogonię do roku 1848 — widzieć w tem „kochanego“ i „kochającego,“ a choćby nawet „skarb i brylant“ — „Felusia,“ o jakim Słowacki pisywał do matki? Owe wzmianki w listach świadczą o wielkiem przywiązaniu poety do Felińskiego, o jego prawie ojcowskich co do przyszłości ulubieńca nadziejach, ale nie wskazują bynajmniej, aby mu tenże w czemkolwiek imponował. Tymczasem wyrażenia o Szczęsnym w Teogonii tchną przedewszystkiem jakimś wielkim podziwem i szacunkiem. Poeta nie godzi się z jego skłonnością do „utysku,“ zarzuca mu, jako
Ani wie, że się schodzą dwóch żywotów końce,
A czasem między niemi jest grzmot albo słońce,
ale, mimo wszystko, w tym „smutniku*“ w tym „zamyśleńcu dumnym“ uderzają go jakieś rysy prawie posągowe, jakaś niezwyczajna „piekielność“ w jego „po słońcach żałobie,“ jakaś moc myśli, jakaś powaga ogromna: