— Gdzie się zdarzy.
— Dziś w nocy?
— Na wolnem powietrzu.
— Dobrze. Środki utrzymania?
— Właśnie mam nadzieję...
— Dosyć. Poczekać tu na ławie.
Postulantka siada, sen w net ją chwyta, majaczy. O świecie, jakżeś dziwnie zawiklany! że też się tego nie domyślałam dawniej... Kocham twe cyrkuły i wymysły i komisarzy... Kocham i cokolwiek się zdarzy...
Dzwonek. Zjawia się służbowy. Krótki rozkaz komisarza. Stójka zbliża się do sennej.
— Za mną.
Zrywa się. Ah, nareszcie... zacznie się. O, dzięki! dzięki! Idą ciemnemi korytarzami, koło lochów. Z za kratek głowy chwilowych pasażerów witają przyjaźnie. — A wróć się! wołają. Będzie weselej...
Otwierają się mleczne drzwi. Co to? Sala operacyjna... Woń karbolu wnika w nią strachem.
Przyjmuje ją strzyga w pince-nez. Cienkie szpony macają jej ramię. Pyta:
— Dziewica? Szczypie ją w udo podnosząc suknię.
— Pantalony?
Podejrzana wzrusza ramionami. Walczy z muskułami twarzy, by się tak nie przeciągała gapiowato.
— Położyć się.
Rzuca ją na łoże inkwizycyjne. Obnaża, bada.
— Można wstać.
Wstaje, twarz purpurowa, skrzywiona do łez czy do śmiechu — nie poznać. Lecz oczy szydzą wciąż dobrodusznie —
— Za mną.
Strona:Chimera 1907 z. 28-30.djvu/90
Ta strona została przepisana.
78CHIMERA