Wracają przed dostojnika za kratkami.
— Zrewidowana?
— Tak. Można wypuścić.
— Nie opierała się? Nie wymyślała? nie gryzła?
— Była posłuszna.
— A!
Twarz cyganki blednie. Przegrała. Wpadła w pułapkę. Znowu nie wiedziała, o co chodzi...
Dzwonek, stójka.
— Wyprowadzić.
I do cyganki:
— Możesz iść.
Ona pyta drżącym głosem:
— Ale — do więzienia?
Stary pan mierzy ją ironicznie.
— Nie, jeszcze nie tym razem. Na to trzeba się lepiej zasłużyć.
Głowa jej opada na piersi z pokorą.
— Dziękuję.
— Z Bogiem.
Stójka wypycha ją na ulicę.
— K....! zgrzyta na pożegnanie.
Posiniaczyli, przetrzęśli, zwymyślali i puszczają... tak z niczem... Kędyż, kędyż teraz?.. Nić pękła i labirynt zewsząd pierzcha.
Nagle zadrgały w niej wszystkie mięśnie, krew uderzyła do głowy.
Co to było?
Zimna fala zderza się z gorącą: Wszystko w porządku. Nic darmo. Trzeba było zapłacić za nocleg... Los dał sobie wykraść noc... i zemścił się dniem. I owca syta i wilk cały...
Shańbili, wystrychnęli, oszukali... — zgrzytają zęby.
Strona:Chimera 1907 z. 28-30.djvu/91
Ta strona została przepisana.
INTERMEZZO79