Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/113

Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy wydostałem się na dwór, byłbym ze zdumienia głośno krzyknął. Księżyc stał nad stosem, na którym spoczywała postać człowieka, którego zarysy można było poznać w świetle księżyca.
Bandyci znajdowali się częścią w obozie, częścią dokoła stosu, gdyż nikt nie zatrzymywał naszej małej grupki i nikt nie stawiał pytań. De Pombal poprowadził swych ludzi w kierunku przepaści. Nad brzegiem, gdzie nas już widać nie było, mogłem znowu używać mych własnych nóg. De Pombal wskazał na wąską, wijącą się ścieżynę.
— Tędy nadół — rzekł de Pombal, a potem zawołał nagle: — Dios mio, a to co?
Straszny krzyk przedarł się do nas z lasu. Widziałem, że Pombal drżał, jak spłoszony koń.
— To ten łotr — szepnął. — Znęca się nad jednym z ludzi, jak znęcał się nade mną. — Ale dalej, dalej, gdyż niech Bóg nas ma w swej opiece, gdybyśmy się dostali w jego łapy.
Jeden za drugim zaczęliśmy schodzić ścieżką wdół. U stóp stoku znaleźliśmy się znowu w lesie.
Nagle spostrzegliśmy wielką łunę, a przed nami rozścielały się czarne cienie drzew. Zapalono stos. Z naszego stanowiska mogliśmy jeszcze widzieć nieruchome ciało wśród płomieni i czarne postacie gerylasów, którzy jak ludożercy tańczyli dokoła stosu i podskakiwali.
Podniosłem zaciśniętą pięść ku tym psom piekielnym, a przysiągłem, iż kiedyś z mymi huzarami zrobię z nimi krwawy obrachunek.
De Pombal wiedział, jak rozstawione są warty, i znał każdą ścieżkę, prowadzącą przez las. Aby obejść tych łotrów, musieliśmy iść dokoła wzgórz i robić wielkie koła. A jakże chętnie je robiłem, tylko dla tego jednego widoku, którym się napawały oczy moje!