Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/119

Ta strona została uwierzytelniona.

czy, to z pewnością nie byłby tak okrutny, aby mi życzyć szczęścia wtedy, gdy mi coś złego groziło.
Na tę myśl serce mi zaczęło rosnąć w piersi, jak ciasto na dobrych drożdżach.
Siadłem i napisałem list do matki, że cesarz przysłał po mnie, aby wysłuchać mej rady w bardzo poważnej sprawie. Matka moja była zawsze zdania, iż nasz cesarz jest nadzwyczajnie rozsądnym człowiekiem — jakże więc wiadomość moja utwierdzić ją musiała w tej wierze!
O wpół do czwartej usłyszałem chrzęst pałasza na schodach; to nadchodził Lasalle. Zaraz otworzyły się drzwi. Pułkownikowi towarzyszył jakiś kulas w czarnym ubiorze, w białym krawacie i białych mankietach.
My wojskowi nie wielu znaliśmy cywilów, ale — do djabła! — to był jeden z tych, którego każdy znać musiał!
Jedno spojrzenie na te błyszczące oczy, na komicznie zadarty nos i proste, silnie zaciśnięte usta — wskazywały mi, iż miałem jedynego przed sobą we Francji człowieka, z którym nawet sam cesarz liczyć się musiał...
Był to pan de Talleyrand!
Lasalle wymienił moje nazwisko. Odsalutowałem, a tymczasem dyplomata mierzył mnie swym bystrym wzrokiem od stóp do głów.
— Czy pan już powiedział porucznikowi, dlaczego cesarz wzywa go do siebie? — zapytał swym piskliwym głosem pułkownika.
Oczy moje błądziły od jednego do drugiego z tych dwóch gości, a musiałem mimowoli stwierdzić między nimi szalone przeciwieństwo.
Tutaj czarno ubrany dyplomata, który siadł bez szelestu, tam piękny, wysoki, w niebieskim uniformie huzar, który zajął miejsce naprzeciw niego, podpie-