Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/129

Ta strona została uwierzytelniona.

Ileż to razy zaglądałem już śmierci w oczy na polu bitwy, ale nigdy przedtem nie wiedziałem, co to znaczy prawdziwy strach!
Mimo tego nie zwiesiłem głowy; postanowiłem wytężyć wszystkie moje siły, jak przystało na dzielnego człowieka, a przedewszystkiem wykonać rozkaz cesarza z największą punktualnością. A jeżeli się wszystko uda dziś wieczorem, czy to nie będzie początek mego szczęścia?
Nareszcie nadeszła godzina wyruszenia w drogę. Narzuciłem na siebie płaszcz, gdyż nie mogłem wiedzieć, jak długo potrwa ten nocny pobyt w lesie. Zamiast ciężkich butów kawaleryjskich, wziąłem lżejsze trzewiki i kamasze. Tak wyekwipowany wymknąłem się z kwatery i popędziłem do lasu.
Godziny zastanawiania się minęły, nastała chwila czynu; na sercu zrobiło mi się lżej.
Droga prowadziła obok baraków strzelców i szeregu kawiarń, w których o tej porze roiło się od wszelkiego rodzaju mundurów. Przechodząc, zauważyłem także kilku z mojego pułku, którzy popijali spokojnie wino i palili cygara. Jeden z nich zauważył mnie przy blasku lampy, powstał i zawołał na mnie. Udałem jednak, iż go nie słyszę, a on wyrzucił z siebie przekleństwo i powrócił do swej butelki.
Do lasu Fontainebleau można się dostać bardzo prędko, gdyż drzewa jego podobnie jak tyraljerzy przed armją, dochodzą do ulic miasta. Skręciłem na ścieżkę, prowadzącą do skraju lasu i pobiegłem szybko do starego świerka.
Jak już powiedziałem, znałem to miejsce z innych powodów, a dziękowałem tylko przypadkowi, iż Leonja nie czekała tu dziś na mnie. Biedne dziecko umarłoby ze strachu, gdyby zobaczyło cesarza, a ten... może byłby dla niej brutalny, albo też — a to byłoby gorsze — zanadto uprzejmy.