Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/151

Ta strona została uwierzytelniona.

wypasiona, dobroduszna twarz, o świeżej cerze, okolona czarnemi bokobrodami, kazała się domyślać w nim jakiegoś kupca z St. Antoine, a nie strasznego bandyty.
Nie miał też na sobie ani jaskrawego pasa, ani błyszczącej broni, które nosili inni bandyci, lecz przeciwnie, zwykły, ciemny kubrak, jak poważny ojciec rodziny, a gdyby nie jego brunatne kamasze, nicby nie zdradzało w nim mieszkańca gór.
Całe otoczenie tego człowieka zgadzało się z jego postacią; na stole, prócz tabakierki, znajdowała się wielka brunatna księga, prawie jak księga główna u kupca, a wiele innych książek umieszczonych było na dwóch deskach między dwiema beczkami prochu. Cała podłoga pokryta była papierami, a na nich znajdowały się urywki jakichś wierszy.
On sam siedział niedbale, rozparty na krześle, i słuchał uważnie opowiadania kaleki, którego po zdaniu sprawy wyniesiono na dwór. Ja musiałem pozostać z mymi trzema stróżami, aby się dowiedzieć o losie, który mnie czeka.
Teraz naczelnik pochwycił za pióro, dotknął się niem czoła, i spoglądał poważnie w powałę jaskini. Po chwili zwrócił się do mnie i zauważył najczystszą francuszczyzną:
— Pan nie zna także, zapewne, rymu do słowa Covilhe?
Odparłem mu na to, iż moja znajomość języka hiszpańskiego jest na to za mała.
— To bogaty język — mówił dalej — ale dla rymowania mniej podatny, niż francuski, a to też jest przyczyną, iż nasze najlepsze dzieła pisane są w nierymowanych jambach. Ale obawiam się, iż takie rzeczy przekraczają zdolności huzara.
Zanim miałem czas odpowiedzieć, pochylił się znowu nad swym niedokończonym wierszem, rzucił