Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/157

Ta strona została uwierzytelniona.

Mimo tego rozglądałem się uważnie za czemś, coby mogło mnie uratować, jestem przecież mężczyzną, a nie bydlęciem, przeznaczonem na rzeź!
Zacząłem więc ukradkiem rozluźniać trochę więzy na rękach i nogach, a jednocześnie szukałem pilnie środka wydobycia się z tej matni.
Jedno było dla mnie jasnem: huzar jest tylko pół człowiekiem, gdy nie ma konia, a jednak moja druga połowa pasła się spokojnie w oddaleniu może sześćdziesięciu kroków ode mnie.
Moje myśli przeniosły się także i na inny przedmiot. Ścieżka, którą przybyliśmy przez góry, była tak wąska, iż koń tylko powoli i z trudnością mógłby być po niej prowadzony; ale w przeciwnym kierunku droga wydawała mi się równiejsza, a spadała łagodniej w dolinę.
Tylko nogi w strzemiona i pałasz do ręki, a potem śmiały skok — a znajdę się wnet poza obrębem tego robactwa w górach!
Tak sobie myślałem i pracowałem jeszcze ukradkiem rękami i nogami, gdy naczelnik bandy wyszedł z jaskini. Podszedł do rannego, który jęcząc i wzdychając leżał przy ogniu. Porozmawiali obydwaj przez chwilę, poczem skinęli obydwaj głowami i spojrzeli w moją stronę.
Następnie El Cuchillo powiedział coś przyciszonym głosem do swoich, poczem cała banda klasnęła w dłonie, i zaczęła ryczeć z zachwytu.
Wyglądało to bardzo podejrzanie, to też ucieszyłem się bardzo, spostrzegłszy, iż ręce moje na tyle są wolne, iż lada chwila będą mogły wysunąć się z krępujących je więzów. Niestety nie mogłem tego samego powiedzieć o moich nogach, gdyż przy najmniejszem poruszeniu tak mnie kostki bolały, że musiałem wargi przygryzać zębami, aby głośno nie krzyknąć. Nie po-