Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/161

Ta strona została uwierzytelniona.

— Poddaję się panu, mój panie! Spójrz pan na to drzewo po lewej stronie, a przekonasz się pan, co ci bandyci wyprawiają z dzielnymi ludźmi, którzy dostali się w ich łapy.
W te chwili płomień wystrzelił jaśniej i można było widzieć postać biednego Vidala. Zaprawdę, straszny to był widok!
— Goddam! — zawołał oficer, a każdy z jego ludzi powtórzył: — Goddam! — co oznacza to samo, co u nas „Mon Dieu!“
W tej chwili płomień wystrzelił jaśniej i można[1] i czterech żołnierzy ustawiło się obok siebie w zwartym szeregu. Jeden z nich, prawdopodobnie sierżant, poklepał mnie po ramieniu i rzekł z uśmiechem:
— Teraz walcz pan o swoje życie, przyjacielu!
Co to za rozkosz siedzieć na koniu i mieć broń w ręku! Wywinąłem pałaszem nad głową i rozpływałem się z radości. Wtem zbliżył się do mnie naczelnik bandy i odezwał się z fatalnym uśmiechem do młodego oficera:
— Wasza miłość, ten człowiek jest naszym jeńcem.
Ale oficer pogroził mu pałaszem i odparł:
— Jesteście przeklęte psy! Co za hańba dla nas mieć takich sprzymierzeńców! Na Boga, gdybym był lordem Wellingtonem, wisielibyście wszyscy na najbliższem drzewie!
— A mój jeniec — zapytał naczelnik.
— Weźmiemy go do naszego obozu.
— W takim razie pozwólcie sobie powiedzieć coś do ucha.

Po tych słowach łotr przystąpił blisko do oficera, ale nagle zwrócił się do mnie i wypalił mi z pistoletu prosto w twarz. Ale djabelski zamiar podstępnego bandyty spełzł na niczem — chybił, a kula dotknęła tylko moich włosów.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; korekta na podstawie wydania z 1910 roku we Lwowie.