Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/166

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zastanów się pan dobrze nad tem, co pan masz zamiar przedsięwziąć — rzekłem do niego. — Nazywasz mnie pan swoim jeńcem, — ale czy tem samem prawem nie mógłbym ja pana nazwać moim? Jesteśmy tutaj sami, a aczkolwiek ani na chwilę nie wątpię o pańskiej zręczności, nie możesz się pan spodziewać, abyś dotrzymał placu najlepszemu pałaszowi z sześciu brygad kawalerji francuskiej.
Cios, wymierzony w moją głowę, był odpowiedzią. Odparłem ten cios i odciąłem mu pół pióra od jego hełmu. Chciał mnie uderzyć w piersi, usunąłem się na bok i odciąłem mu drugą połowę jego pióropusza.
— Zostaw pan u djabła te swoje przeklęte sztuczki! — zawołał zgniewany, podczas, gdy ja usunąłem się z koniem jeszcze więcej w bok.
— Dlaczego nie nacierasz pan na mnie? Widzisz pan przecie, iż nie chcę z panem walczyć!
— Uważaj pan to sobie, jak pan chcesz, ale teraz musisz się udać do naszego obozu.
— Tam mnie nie ujrzą!
— Założę się o dziesięć przeciwko jednemu! — zawołał, i rzucił się na mnie z pałaszem.
Po tych słowach jego przyszła mi nowa myśl do głowy. Czy nie mogliśmy tej sprawy inaczej załatwić, jak tylko z bronią w ręku?
Barth wpakował mnie w położenie, że chcąc czy nie chcąc, musiałem go zranić, jeżeli będę chciał uratować moje życie. Wprawdzie uniknąłem jego następnego ciosu, ale pałasz jego świsnął zaledwie o cal od mojej szyi. Zawołałem nagle głośno:
— Zatrzymaj się pan, znalazłem punkt wyjścia! Grajmy w kości o to, kto z nas ma być jeńcem drugiego!
Uśmiechnął się, gdyż zamiłowanie do hazardu poruszyło się w nim potężnie.