Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/189

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zazdroszczę mu tylko części jego własności, pani!
— I tę wziąłeś pan z jego powozu!
— O nie! — odparłem z galanterją — ta jeszcze znajduje się w powozie!
Roześmiała się wesoło i serdecznie, i odparła:
— Wolałbyś pan raczej oddać płaszcz, niż prawić mi tutaj komplementy!
Przerwałem jej.
— Pani, to jest niemożliwą rzeczą. Pozwól mi pani, abym wsiadł do jej powozu, abym pani mógł wytłumaczyć, jak niezbędna jest dla mnie ta część odzieży.
Niebu tylko wiadomo, jakie głupstwo byłbym wtedy jeszcze popełnił, gdybym był w tej chwili nie był usłyszał lekkiego „hallo!“, na które malec odpowiedział donośnym głosem. Jednocześnie spostrzegłem, iż zbliża się do nas szybko jakaś latarnia.
— Pani, ku mojemu ubolewaniu muszę panią teraz opuścić.
Po tych słowach pożegnałem się z piękną niewiastą, naturalnie nie bez tego, aby pomimo iż mi się bardzo śpieszyło, nie wycisnąć na jej ręce ognistego pocałunku. Była to bardzo mała rączka, a wyciągnęła ją szybko z mej ręki, na znak niechęci z powodu mego zuchwalstwa.
Tymczasem latarnia zbliżyła się, a mały pocztyljon widocznie nabrał odwagi, gdyż chciał mi przeszkodzić w ucieczce. Odtrąciłem go jednak i z płaszczem pod pachą zniknąłem w ciemnościach.
Teraz jedynem mojem staraniem było, aby w ciągu ostatnich dwóch godzin nocy oddalić się jak tylko można najwięcej od więzienia; odwróciłem więc twarz do wiatru i pędziłem, aż wreszcie padłem ze znużenia.