Strona:Conan-Doyle - Przygody brygadjera Gerarda.pdf/192

Ta strona została uwierzytelniona.

padku w okrzykach na cześć cesarza, co miało dla mnie być oznaką współczucia i koleżeńskiego usposobienia.
Widziałem wyraźnie, jak ten ludek przymusowych próżniaków chodził po wąskiem podwórzu więzienia, aby porozmawiać o mej szczęśliwie wykonanej ucieczce. Stąd pochodziły owe okrzyki: „Niech żyje cesarz!“ Raz doleciały mych uszu przekleństwa, a zdawało mi się, iż widzę Beaumonta, który w towarzystwie dwóch dozorców kroczył z zawiązaną głową przez podwórze.
Widok ten napełnił mnie radością — wiedziałem teraz, iż go nie zabiłem, a moi towarzysze wiedzieli teraz, iż nie chciałem uciekać bez niego.
Leżałem tak więc przez cały dzień, i wsłuchiwałem się w tony dzwonu zegarowego, ogłaszającego godziny.
Na szczęście byłem obficie zaopatrzony w chleb, który zaoszczędziłem sobie z mych codziennych racyj, a gdy zbadałem zawartość kieszeni zabranego przeze mnie płaszcza, znalazłem srebrną butelkę z doskonałym konjakiem, tak iż przez cały dzień mogłem wytrzymać.
Prócz tego wyciągnąłem jeszcze jedwabną chustkę, pudełeczko z szyldkretu, jak również niebieską, czerwonym lakiem zapieczętowaną kopertę, na której znajdował się adres dyrektora więzienia w Dortmoorze.
Postanowiłem sobie, iż dwa pierwsze przedmioty zwrócę ich właścicielowi przy pierwszej lepszej sposobności, ale nad listem zacząłem sobie łamać głowę, gdyż dyrektor zachowywał się zawsze wobec mnie bardzo przyzwoicie, a wstrętnem było dla mnie wdzierać się w cudze tajemnice i zabierać list, przeznaczony dla kogo innego.